niedziela, 29 września 2013

Sierpniowe Newsy 2013 + moje przemyślenia na temat DM i Balea

Wczoraj pokazałam Wam sierpniowy Garbage, a dzisiaj przedstawiam równie mocno opóźnione sierpniowe Newsy. Dorwałam się do cywilizacji, więc i zakupy były większe niż w czerwcu czy lipcu. Były tak kolorowe, że nie mogłam się na nie napatrzeć przez parę dni :P Trochę potrzeb, trochę zachciewajek – zapasy porobione;)


Na początku Rossmann i Biedronka:

1. Płyn do kąpieli Luksja Lemon Pie
2. Pianka do golenia Isana aloes
3. Perfumy Puma Jamaica
4. Maszynki do golenia BeBeauty

Potem była wizyta w Niemczech i zakupy w kilku marketach:
 
5. Żel pod prysznic Dusch das Fruit & Creamy
6. Żel pod prysznic Dusch das Sunny Mango
7. Antyperspirant Dusch das Pink Kiss
8. Antyperspirant Dusch das Magnolia
9. Antyperspirant Nivea invisible
10. Żel do rąk Kult Honigmelone

A na koniec…
 
11. Żel pod prysznic Balea Fiji Passionfruit
12. Żel pod prysznic Balea Brazil Mango
13. Żel pod prysznic Balea Cocos & Nektarine
14. Szampon do włosów Balea Blaubeere
15. Masło do ciała Alverde Honigmelone

Tak, tak, dobrze widzicie, byłam w DM. Chociaż zdjęcia miałam gotowe już miesiąc temu, cały czas zwlekałam z dodaniem tego posta. Wahałam się czy napisać o tym, co cały czas we mnie siedzi, ale  jednak postanowiłam podzielić się z Wami moimi przemyśleniami. Gdybym w przyszłości pisała o Balea czy Alverde bez dzisiejszego wywodu, to byłoby to sprzeczne z moimi odczuciami, bo na moim blogu nie ma miejsca dla recenzji pisanych pod publiczkę czy pomijania treści w obawie przed tym, że ktoś się ze mną nie zgodzi.
Zacznę od tego, że wizyta w DM nie była zakupami mojego życia czy też spełnieniem moich największych marzeń. Owszem, chciałam tam pojechać, ale wiecie, nie dałabym się za to pokroić. Miałam kilka podejść do wybrania się do niemieckiego DM, ale za każdym razem plany się krzyżowały. W końcu, kiedy udało mi się przybyć na miejsce, okazało się, że drogeria znajduje się w centrum miasta, wszędzie były parkometry a przy wejściu nie było nawet cm wolnego miejsca, żeby zaparkować. Ze względu na te utrudnienia, musiałam zrobić błyskawiczne zakupy, bo atmosfera w samochodzie była napięta:] W DM byłam może…hmm… niecałe 10 minut, razem ze staniem w kolejce? Na szczęście, wcześniej przygotowałam sobie listę zakupów, więc przebiegło to w miarę sprawnie. Ale w sumie, nie w tym rzecz…
Jasne, cieszyłam się z każdego kosmetyku, bo ładnie wyglądały i pachniały, no i najważniejsze, jak mi się wydawało, w końcu była to „ta Balea”. Myślałam, że nie przestanę się nimi jarać jak małe dziecko, a tu zonk, po jakimś czasie entuzjazm mi opadł…
Wcześniej, jak zaczął się na blogach szał na punkcie produktów z DM, sama zaczęłam się nakręcać. Zazdrościłam innym dziewczynom, że mają do nich stały dostęp i nie ukrywałam tego w swoich komentarzach (oczywiście miały one pozytywny wydźwięk, żeby nie było :P). Wiedziałam, że można kupić je online, ale ja nie cierpię płacić za przesyłkę, dlatego się wstrzymywałam. No i wiecie, tak to trwało miesiącami, na wielu blogach co rusz pojawiał się jakiś kosmetyk firmy Balea i do każdego posta starałam się zaglądać, nawet tylko po to by nacieszyć swoje oczy kolorowymi opakowaniami. Prawie wszystkie recenzje wychwalały Baleę (odmienia się to w ogóle?) pod niebiosa, więc spodziewałam się fajerwerków. Kiedy dowiedziałam się, że jednak pojadę do tego DM, przestałam biadolić, że nie mam do nich fizycznego dostępu i pisałam w komentarzach, że może niedługo i ja będę miała okazję je przetestować.
Jak je już nabyłam, trochę poużywałam, stwierdziłam, że dupy nie urywają. Owszem, kosmetyki mają dużo zalet, ale nie są to produkty idealne, więc zaczęłam się zastanawiać, skąd ten cały szał? Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumiały, że chcę Was jakoś negatywnie nastawić do Balea czy Alverde, raczej zachęcam Was do refleksji. Czy to, że kosmetyk ma kolorowe opakowanie, ładnie pachnie i jest tani, musi sprawiać, że ślinimy się do monitora na jego widok i jesteśmy w stanie zrobić dla niego wszystko? Przecież to TYLKO kosmetyk…
Tutaj też jest kwestia rozdań z produktami Balea. Sama biorę w nich udział i nie uważam, że jest to coś złego. Szlag mnie jednak trafia, kiedy widzę, że produkty DM stają się kartą przetargową do zyskania mnóstwa obserwatorów w bardzo krótkim czasie. Na temat rozdań, nagród i obserwatorów mogłabym napisać wiele, ale teraz to pominę. W każdym razie, mam na myśli blogerki początkujące, które ledwie napisały dwa posty, a już organizują rozdanie z produktami Balea. No do cholery jasnej, czy w blogowaniu nie chodzi o to, aby czerpać z tego radość, dzielić się swoimi opiniami z innymi i zyskiwać obserwatorów dzięki temu, co się pisze? Tak jak napisałam, sama biorę udział w różnych rozdaniach, nawet jak jest Balea (choć w tym przypadku już rzadziej), ale zawsze najpierw sprawdzam, co to jest za blog, kiedy został założony oraz co sobą i swoimi postami reprezentuje dana blogerka. Dla mnie akurat ma to olbrzymie znaczenie i nie wezmę udziału w konkursie, jeśli ktoś, za przeproszeniem, pieprzy farmazony na swoim „blogasku”. Do dziś wspominam pewne rozdanie z Balea. Kiedy zauważyłam baner z ok. 20. produktami tej firmy, nie mogłam uwierzyć, że ktoś z własnej woli chce się nimi podzielić jedynie za obserwację bloga. Potem zorientowałam się, że jest to świeży blog i na znak protestu (:]) nie wzięłam w nim udziału. Być może któraś z Was brała w nim udział, ale mam nadzieję, że nie poczujecie się tym dotknięte. Moje zdziwienie na temat ilości nagród zmalało, kiedy zobaczyłam, że do rozdania zgłosiło się ok. 300 osób! I wiecie co, wcale nie zazdrościłam tym osobom, prędzej byłam zażenowana. Po jakimś czasie z czyjegoś bloga dowiedziałam się, że to całe rozdanie było jedną wielką ściemą. Dziewczyna „pożyczyła” sobie czyjś baner ze starego rozdania (w ogóle „pożyczała” sobie też inne posty, ale mniejsza o to) i zrobiła setki ludzi w konia:]
Suma sumarum, teraz jak patrzę na posty z produktami DM, automatycznie mnie odrzuca. Nie mówię, że z powodu samych kosmetyków, bo jestem pewna, że jeszcze nie raz wybiorę się do DM i sama będę je kupować, ale z powodu tych wszystkich „ochów” i „achów”. Jak nie miałam dostępu do Balea, to biadoliłam, a jak już pojechałam do DM, to czar prysł. Hmm... a może w tym wszystkim chodzi o to, żeby „gonić króliczka”?



Ps. Melonowy żel do rąk oraz masło do ciała lądują w zakładce "Sprzedam/wymienię" – nie spodobał mi się zapach, ale może ktoś taki lubi;) 

sobota, 28 września 2013

Sierpniowy Garbage 2013

Wreszcie! Wróciłam!:) Strasznie stęskniłam się za Wami wszystkimi i nawet nie wiecie, jak było mi przykro, że nie mogłam poświęcić na blogosferę tyle czasu, ile bym chciała... Dobrze, że ten "gorący" okres jest już za mną i najważniejsze kwestie rozwiązały się pomyślnie. Miło było czytać, że poczekacie na mnie, dziękuję każdej z osobna:* A teraz cóż, czas się wziąć ostro do blogowej roboty i ponadrabiać zaległości!:)

Liczyłam na to, że więcej pustych opakowań trafi do mojego Garbage’u w sierpniu. Pielęgnacja dalej leżała i kwiczała, nie wspominając o innych kosmetycznych „obszarach”. Cóż, wychodzi na to, że okres letni był mało urodzajny w samodyscyplinę. Najciekawszy fakt jest jednak taki, że nie udało mi się zużyć ani jedno żelu pod prysznic! Jak to możliwe u żelomaniaczki?! Ekhem… Neonowa znowu powinna iść na odwyk, bo obkupiła się w owocowe pyszności-nowości i nie potrafiła się zdecydować do którego żelu powinna dorwać się w pierwszej kolejności, więc co kilka dni zmieniała zapach :P Teraz już wie, że to się nie powtórzy :P
Sierpniowy Garbage był następujący:

Ponownie nie dzieliłam zużyć na kategorie, bo jedyna, która byłaby w miarę racjonalna, to chyba „gabarytowa” :P
1. Odżywka do włosów Elisse włosy suche i zniszczone – planuję kupić następne opakowanie, żeby wyrobić sobie o niej ostateczne zdanie.
2. Olejek do kąpieli Bielenda afrodyzjak johimbina piżmo & jaśmin – Ciasteczkowy Potwór jest na TAK. Recenzja Mojego Ukochanego tutaj.
3. Dezodorant Bi-es Paradiso – trwały zapach, który bardzo długo utrzymywał się na ubraniach. Niestety okazał się przesłodzony, określiłabym go jako tropikalno-kwiatowy. Najgorsze, że kojarzył mi się z perfumami starych babć :P Jestem na NIE.
4. Dezodorant Playboy Play it spicy – łooo matko, namęczyłam się z nim strasznie. Dostałam go pod choinkę chyba z 3 lata temu i dopiero teraz go zużyłam. Kompletnie nie mój zapach, jakiś taki męski. W dodatku atomizer miał słabe ciśnienie. Jestem na NIE.
5. Mleczko łagodzące do oczyszczania i demakijażu twarzy i oczu skóra wrażliwa BeBeauty – nie radziło sobie zbyt dobrze z demakijażem oczu. Cholernie szczypało i podrażniało oczy, gdy zawartość dostała się pod powiekę:/ Jestem na NIE. Recenzja tutaj.
6. Wygładzające serum do rąk BeBeauty green nature – odpowiednie w okresie letnim, delikatnie pachniało. Miało nietypową konsystencję, dzięki której skóra była aksamitna. Śmiesznie tanie, ale minus za słabą dostępność. Jestem na TAK. Recenzja tutaj.
7. Masło do ciała The Body Shop mango – naturalne składniki, piękny i długotrwały zapach, miła konsystencja. No masło idealne, gdyby nie ta kosmiczna cena… Ogólnie jestem na TAK. Recenzja tutaj.
8. Vichy Aqualia Thermal Night Spa – dziwny niebieski żel, który nie polubił się z moją skórą. Jestem na NIE.
9. Krem Vichy Aqualia Thermal – kolejne opakowanie. Lubię ten kremik i chętnie przygarnęłabym pełnowymiarową wersję. Jestem na TAK.
10. Balsam ochronny Laura Conti Crazy Cola – dobrze nawilżał usta. Pachniał jak cola i zostawiał prawie jej posmak. Niestety, po raz kolejny nie obyło się bez wypaćkanego opakowania z zacinającym się pokrętłem:/ Jestem na TAK. Recenzja tutaj.
11. Mydełko z mleka koziego z Fuerteventury lawenda – słabo pachniało i nie usuwało brzydkich zapachów. W kontakcie z wodą miało konsystencję gluta, który pozostawał na dłoniach i w zlewie:/ Jestem na NIE  Recenzja tutaj.
12. Patyczki kosmetyczne do korekty makijażu i demakijażu Cleanic – zakupione przez niedopatrzenie:] Z jednej strony zwykła bagietka, a z drugiej szpic, który w sumie niewiele różnił się w działaniu od tej pierwszej końcówki. Jestem na NIE.

Stosowałyście któryś z w/w produktów? Czy moja opinia pokrywa się z Waszą? A może macie odmienne zdanie? Chętnie poczytam:)

sobota, 31 sierpnia 2013

Swędząca głowa od Timotei

Po raz kolejny przekonałam się na własnej skórze, że nie każda promocja jest korzystna. I nie mam tu na myśli ceny. W listopadzie zeszłego roku skusiłam się na dwa szampony i dwie odżywki z najnowszej serii Timotei z różą jerychońską. Dobra okazja, niskie ceny, ładne opakowania – no to biorę. Neonowa najpierw zapłaciła, a potem pomyślała, że przecież owe produkty mogą okazać się kiepskie. A, że sklep daleko, promocji może już nie być, no to zamiast jednego Timoszka na próbę, wzięła od razu cztery. O odżywce nie rozpisywałam się zbytnio, tyle, co w którymś Garbagu, ale ostrzeżenia przed szamponem Timotei with Jericho Rose Lśniący Blask nie może już zabraknąć.


Od producenta: Szampon Timotei Lśniący Blask wzbogacony naturalnym ekstraktem oleju sezamowego sprawia, że Twoje włosy są odświeżone i lśnią blaskiem.

Opakowanie: Butelka jest wysoka i wąska, jak dla całej serii Timotei with Jericho Rose. Plastik jest tym razem przezroczysty. Wkurzająca zakrętka pozostała niezmieniona.

Konsystencja: Średniogęsta.

Kolor: Różowy

Zapach: Delikatny, kwiatowy, słodki.

Działanie: Nie liczyłam nawet na lśniący blask, bo przy wyborze kierowałam się głównie zapachem. Nie wiem czy to za sprawą tego szamponu, ale obecnie moje włosy faktycznie wyglądają na błyszczące, bo siano gdzieś zniknęło (może to kwestia rzadszego używania prostownicy, a może poprzedniego stosowania produktów Biosilku?). W każdym razie, nie zwracałam uwagi na wygląd moich włosów, bo co innego koncentrowało moją uwagę. Szampon bardzo, ale to bardzo podrażnił skórę mojej łepetyny! Niezależnie od ilości minionych dni od czasu umycia włosów, głowa swędzi tak samo!:[ Drapię się dosłownie non stop aż cała moja rodzina pyta, co ja tam mam:/ No to ja Wam powiem, co mam: czerwoną skórę i pełno strupów:/ Najlepsze jest to, że mojej mamie ów produkt nie wyrządził żadnej krzywdy, więc na pewno uczula mnie jeden z jego składników, ale nie mam pojęcia który to gagatek. Po poprzednim szamponie z tej samej serii (recenzja tutaj) również swędziała mnie głowa, z tą różnicą, że teraz nie mam łupieżu. Chociaż tyle:]

Wydajność: Średnia.

Skład:

Pojemność: 250 ml
Dostępność: Tesco
Cena: 4,99 zł (w promocji)

Ps. Życzę dużo weny dla wszystkich blogerek z okazji Międzynarodowego Dnia Blogera, co to podobno dzisiaj jest;)

sobota, 17 sierpnia 2013

Wspomnienie z Wysp Kanaryjskich...

Która z nas nie marzyła o egzotycznych wakacjach na słynnych Wyspach Kanaryjskich? Ano, na przykład ja. Moje marzenia o dalekich podróżach jakoś nigdy nawet nie zahaczały o wyspy, znane mi jedynie ze słyszenia. W zeszłym miesiącu moja wiedza poszerzyła się nie tylko o nazwę jednej z owych wysp, ale również o jeden produkt kosmetyczny, który można tam nabyć. Jako wspomnienie z podróży otrzymałam naturalne mydełko z mleka koziego z Fuerteventury:)


Od producenta: Polecam zajrzeć na stronę producenta (tutaj), na której poznacie dokładną historię mydełka, dowiecie się, jakie właściwości posiada kozie mleko oraz dlaczego niektóre firmy produkujące mydło robią nas w bambuko...

Opakowanie: Mydełko było owinięte w zwykły papierek, aczkolwiek było tak precyzyjnie zapakowane, że mnie urzekło :D 
Dołączona była również fioletowa etykieta, na przedzie której widnieje wizerunek kozy, nazwa mydełka, informacja o 100% naturalności, a z tyłu znajduje się skład, strona producenta i numer partii.
Konsystencja: Mydełko w formie prostokątnej kostki, które prezentuje/prezentowało się następująco:

na "sucho:

na mokro:

po 2-tygodniowym używaniu:
Kolor: Beżowy.

Zapach: Lawendowy. Z tego, co zauważyłam na zdjęciu zamieszczonym na stronie producenta, dostępne są jeszcze mydełka o zapachu cytryny, aloesu, wanilii i cynamonu. Czterech pozostałych aromatów nie potrafię odczytać - kiepska jakość :P
Niestety, zapach wyczuwalny jest jedynie przy wąchaniu mydełka (bardziej pachniało w papierku). Trochę olejków ulatnia się podczas mycia, ale zapach nie utrzymuje się na skórze.

Działanie: Mydełko nie wysuszyło mojej skóry, co wydaje się być oczywistą kwestią przy tak naturalnym składzie. Nie wywołało u mnie żadnego uczulenia, ale przy kontakcie z zerwanym naskórkiem, czułam pieczenie, czego nie powodowała np. sama woda:/ Mydełko zaskoczyło mnie negatywnie pod względem konsystencji. Ja wiem, że mydło musi być śliskie, ale to było nadmiernie obślizgłe już od pierwszego użycia. Wyczuwałam jakąś dziwną maź, co za pewne było efektem któregoś ze składników. Niestety, po kilkukrotnym użyciu, ładne mydełko przerodziło się w wielkiego gluta:/ Fragmenty mydełka tak bardzo lepią się do moich dłoni, że nawet po, wydawałoby się, ich dokładnym roztarciu, spłukaniu wodą i powycieraniu rąk ręcznikiem, nadal wyczuwalne są "gluty":/ Po prostu czuję się tak, jakbym miała niedomyte ręce. Na dokładkę, ledwo wyczuwalny zapach lawendy nie usuwa "zapachu" zanieczyszczeń...

Wydajność: Słaba. Starcza na jakieś 2,5-3 tygodnie.


Pojemność: ? (mydełko było małe i lekkie, więc przypuszczam, że mogło ważyć ok. 50 g)
Dostępność: Wyspy Kanaryjskie :P Albo strona producenta;)
Cena: ?

Odpowiedź od Bloglovin

Pamiętacie, jak na początku sierpnia pisałam (tutaj), że mój blog znalazł się na bloglovin, mimo że go tam nie przenosiłam? Przedwczoraj, o dziwo, dostałam jednak odpowiedź. 

W skrócie sprawa ma się następująco:
- mój blog (jak również i Wasze) pojawił się na bloglovin, ponieważ osoby, które posiadały bloga na owej platformie, wyszukały mój adres i po prostu dodały go do spisu blogów, które chcą obserwować, zatem moje posty zaczęły pojawiać się tam autoamtycznie;
- jeżeli chcę, to administrator może oznaczyć mojego bloga jako "prywatnego", przez co nie będzie on publicznie dostępny na bloglovin, ale osoby, posiadające tam konto będą mogły nadal go obserwować (tak przynajmniej zrozumiałam).

Ucieszyło mnie, że nikt mi jednak nie podpierniczył bloga, aczkolwiek dalej czuję niesmak, że bez mojej wiedzy mój blog w pewnym sensie przetransportował się tam. W każdym razie, postanowiłam nie wysyłać prośby o sprywatyzowanie mojego adresu, dlatego jeżeli ktoś mnie obserwuje na owej platformie, to proszę bardzo, spokojnie może czynić to dalej. Alarm odwołany! :P

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Kolejny powód do nienawiści wobec koloru różowego :P

Nieprzerwanie od kilku lat stosuję do demakijażu oczu mleczka ze Stonki. Z reguły używam wersji niebieskiej dla skóry normalnej i mieszanej (mini recenzja tutaj), ale że od reguły są czasem wyjątki, to postanowiłam wprowadzić małe urozmaicenie i zakupić wersję różową, która nie przywoływała jednak zbyt miłych wspomnień. Czy po tak długiej przerwie zmieniłam zdanie o mleczku łagodzącym do oczyszczania i demakijażu twarzy i oczu (skóra sucha i wrażliwa) BeBeauty?


Od producenta:

Opakowanie: Producent tyle razy zmieniał rodzaj opakowania, że aż się boję kolejnej wersji, bo z każdą następną jest, moim zdaniem, gorzej. Obecny pojemnik jest plastikowy i, jak się okazało po czasie, przezroczysty, co jest jego jedyną zaletą. Posiada zakrętkę, której nie cierpię. 
Dobrze chociaż, że ma płaskie wykończenie, dzięki czemu opakowanie można postawić „na głowie”. Nawet po zmianie pozycji, nie ma możliwości zużycia całej zawartości, dlatego jedynym wyjściem jest przecięcie pojemnika.

Konsystencja: Kremowa, ale nie jest taka rzadka, jak w niektórych mleczkach.
Kolor: Biały.

Sposób użycia:
Dlaczego wspominam o sposobie użycia? Do tej pory wydawało mi się, że wiem jak używać mleczka do demakijażu. Wyciskałam zawartość na wacik i przecierałam nim powieki do momentu zmycia makijażu. Tym razem zastosowanie się do zaleceń producenta przyniosło lepsze rezultaty. Przynajmniej zaczęłam czytać instrukcje :D

Działanie: Już po pierwszym kontakcie z różową wersją, wiedziałam, że jej zakupienie było błędem. Pomimo, iż mleczko przeznaczone jest teoretycznie do skóry suchej i wrażliwej, od razu poczułam dyskomfort. Gdy zawartość dostała się do oczu, pojawiło się uczucie nadmiernego szczypania i łzawienia, co było niekiedy nie do zniesienia. Niebieska wersja też czasem wywoływała taką reakcję, ale w o wiele mniejszym stopniu.
Kiedy używałam mleczka wg własnego sposobu, nie zmywało ono całkowicie makijażu i często pojawiał się „efekt pandy”. Natomiast, gdy wypróbowałam zalecany sposób, po zwierzaku nie było ani śladu, jednak nie był to sposób niezawodny, gdyż mleczko nie usuwało z rzęs resztek tuszu, zwłaszcza tych wodoodpornych. Niestety nie podpasował mi ów sposób z tego względu, że zajmował on więcej czasu i kleił moje dłonie.
Czasami stosowałam mleczko do zmywania podkładu z twarzy. Coś tam zmywało, ale skóra nie była w pełni oczyszczona, a ja nie byłam w pełni zadowolona. Niekiedy czułam lekkie ściąganie skóry, ale na szczęście produkt nie wywołał u mnie żadnego podrażnienia ani przesuszenia skóry. Nie doznawałam „natychmiastowego ukojenia" skóry, dlatego skupiałam się jedynie na demakijażu oczu. W każdym bądź razie, zdecydowanie wolę wersję niebieską.

Wydajność: Mleczko jest bardzo wydajne. Starcza mi na kilka miesięcy.

Skład:

Pojemność: 200 ml
Dostępność: Biedronka
Cena: 4,49 zł

środa, 7 sierpnia 2013

Zwyczajne-niezwyczajne serum do rąk

Ile ja się naszukałam tego produktu! Gdy przeczytałam w blogosferze, że znowu pojawił się na półkach, to przy każdej wizycie w Stonce przeszukiwałam regały, ale ciągle z tym samym skutkiem – „ni ma”. Swoją drogą, już od dawna irytuje mnie Stonka, którą mam w uczelnianej mieścinie prawie pod nosem, bo jest mała i wiecznie nie ma tam wszystkich kosmetycznych nowości:[ Nie dałam jednak za wygraną i wybrałam się do innej „filii”. „Eee, nie jest to aż tak daleko, przejdę jedną długą ulicę, a potem skręcę w drugą i będę na miejscu” – myślałam naiwnie. Okazało się, że przez te dwie uliczki szłam ponad pół godziny, a ja posiadam dosyć szybkie tempo chodzenia, także wkurzenie było nie małe. No bo jak to, stracić całą godzinę na zakup jednego kremiku? Ba, nie miałam nawet pewności czy go tam zastanę! Ale jednak, w kwietniu udało mi się kupić wygładzające serum do rąk green nature BeBeauty;)


Od producenta:
Opakowanie: Mała, plastikowa tubka z zakrętką na „klik”. Ów plastik jest elastyczny, przypominający ten z produktów Tołpy. To skojarzenie nie dawało mi spokoju i postanowiłam zrobić inspekcję :P Okazało się, że producentem owego stonkowego serum jest Tołpa! Podobna nazwa i etykieta, to samo opakowanie i skład, więc na jedno wychodzi (możecie obejrzeć sobie oryginalne serum tutaj). Znaczna różnica jest jedynie w cenie. Ale po co płacić 13 złotych za serum, skoro można mieć je o dyszkę taniej?!;) 
Wracając do opakowania... znajduje się na nim bardzo dużo informacji, więc chłonni wiedzy ją posiądą. Mnie tam najbardziej cieszy fakt, że jest ono przezroczyste, choć na początku nie było to takie oczywiste z racji koloru zawartości.

Konsystencja: Mogę powiedzieć, że jest to sedno serum. Konsystencja jest lekka, aksamitna i bardzo przyjemna. Nie ma porównania do żadnego kremu, które zazwyczaj są tłuste.

Kolor: Biały

Zapach: Delikatny, roślinny. Utrzymuje się przez jakiś czas na dłoniach.

Działanie: Serum bardzo łatwo się aplikuje, wchłania się niemalże błyskawicznie. Jest idealnym produktem do rąk na lato, kiedy nie potrzebujemy nadmiernej pielęgnacji, a szukamy czegoś lżejszego. Jak zapewnia producent, skóra staje się wygładzona i elastyczna. Nie zauważyłam u siebie jeszcze żadnych oznak starzenia na dłoniach (uff!), więc może serum dodatkowo je odmładza, haha :P Na pewno nie jest to produkt, który regeneruje uszkodzony czy suchy naskórek, ale akurat tego nie oczekiwałam od niego. W sumie jest to taki zwyczajny w działaniu kremik, który ma niezwyczajną konsystencję.

Wydajność: Średnia.

Skład:

Dostępność: Biedronka
Pojemność: 75 ml
Cena: 2,99 zł


Używałyście tego serum? A może znacie oryginał od Tołpy?;)

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Ciało skąpane w mango

Do wielu kosmetyków nie mam na co dzień dostępu tylko z tego względu, że nie posiadam mobilnej możliwości znalezienia się w miastach, w których można je nabyć. Do jednych z takich produktów należą te z firmy The Body Shop. Mogłabym zamówić sobie któryś z nich przez internet, ale nie lubię kupować kota w worku. Bo ja muszę sobie wszystko obczaić, pomacać i poniuchać :D Jedyne, co mogłam wyczytać na temat TBS, to to, że warto zaopatrzyć się w ich masła do ciała, które, nie oszukujmy się, nie należą do najtańszych. Dzięki kwietniowemu rozdaniu (pisałam o nim tutaj) u Lili Naturalnej mogłam się przekonać czy faktycznie warto maziać się masłem do ciała Mango The Body Shop;)


Opakowanie: Masło znajduje się w małym, okrągłym pudełeczku wykonanym z plastiku.
Nie lubię mazideł w odkręcanych opakowaniach, stąd w tej kwestii wygrywają u mnie balsamy. Dobrze, że to swobodnie się odkręca i, pomimo posiadania tłustych łapek, bezproblemowo się też zakręca.
Strasznie podobają mi się ogromne owoce na etykietach, więc i wielkie mango przemówiło do mnie od razu :D Mam okazję przetestować miniaturowe masło, ale istnieją jeszcze standardowe (200 ml) opakowania – tam dopiero mango musi być olbrzymie :D Plusem jest również konkretna etykieta zamieszczona na spodzie pudełeczka. Choć wygląda na jedno-, jest trójwarstwowa.
Tak naprawdę nie interesuje mnie zbytnio to, co jest napisane na etykietach, ale po prostu nie lubię, jak jest mnóstwo informacji, a co gorsza, jak ciągle się odkleja, a przy okazji przykleja do moich rąk.
W moim pudełeczku zawartość nie była zabezpieczone sreberkiem, nie wiem, jak sytuacja wygląda w tych większych. Nieciekawy miałam widok, jak otworzyłam pudełeczko i ujrzałam jedynie połowę zapełnionego miejsca.
Oczywiście zdjęcie zostało zrobione po kilkukrotnym użyciu masła;) Widać jednak, że prawie 1/2 opakowania nie była w ogóle zapełniona:/
Wiem, że kosmetyki nigdy nie są wypełnione po brzegi, ale dziwnie to wyglądało, choć sądzę, że był to „jedynie” skutek dostarczenia przesyłki.

Konsystencja: Z wyglądu przypomina serek homogenizowany, ale w dotyku jest jak roztopione masełko.
Kolor: Jasny, brzoskwiniowy. A może mangowy? :P

Zapach: Przyznam się, że po pierwszym niuchnięciu zawartości byłam zawiedziona zapachem i nie miałam ochoty aplikować jej na skórę. Spodziewałam się mocnego, słodkiego zapachu mango, a czuć było jedynie delikatną nutę tego owocu. Dopiero później oprzytomniałam, że naturalne produkty nie mogą tak po prostu „walić” chemią na kilometr. Po kilku aplikacjach całkowicie zmieniłam swój stosunek do tego masełka i wielbię jego aromat! No co? Kobieta zmienną jest! :D Może i zapach w pudełku nie jest nachalny, ale po posmarowaniu skóry czuję się jakbym była „skąpana” w mango. Nie wiem natomiast czy zapach roznosi się wszędzie (nikt mnie jeszcze nie zapytał: „wow, co tak pachnie?” :P), ale na skórze jest nawet intensywny, a co najważniejsze - utrzymuje się do kilku godzin!:) Dodatkowo jest wyczuwalny na piżamach, ale nie tak mocno, żeby nie dało się zasnąć :P

Działanie: Masło bardzo łatwo rozsmarowuje się na ciele, szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu. Bardzo dobrze nawilża skórę, więc wystarczy jednorazowa aplikacja w ciągu dnia. W żaden sposób nie podrażniło mnie. Jeżeli jakieś mazidło posiada powyższe właściwości, a do tego fenomenalnie pachnie, nie wywołując mdłości ani duszności, to ja nie mam więcej pytań! Stwierdzam, że jest to chyba najlepsze masełko, jakie do tej pory miałam okazję używać i zdecydowanie warto je wypróbować! Bo z zakupieniem, to już inna kwestia…

Wydajność: Nie używam go regularnie, ale myślę, że takie małe opakowanie powinno starczyć na kilka-kilkanaście aplikacji całego ciała.

Skład:

Pojemność: 50 ml
Dostępność: The Body Shop
Cena: ? (Nie znam dokładnych cen, ale wiem, że pełnowymiarowe opakowanie kosztuje kilkadziesiąt złotych :O Muszę przyznać za to wielki minus, bo przeciętnego zjadacza chleba nie stać na tak dobre jakościowo mazidło:( Oczywiście z masłem do chleba sprawa jest o wiele prostsza :P)


Co sądzicie o masłach TBS? Czy, Waszym zdaniem, cena jest adekwatna? 

sobota, 3 sierpnia 2013

Lipcowe Newsy 2013

Wiedziałam, że wracając na wakacje do domu, będę miała ograniczony dostęp do wszelakich drogerii, ale nie spodziewałam się, że w lipcu nie kupię sobie ani jednego kosmetyku!:O Co prawda, miałam okazję połazić sobie po drogeriach w kilku innych miastach, ale jakoś nic specjalnego nie wpadło mi w oko. Może to i dobrze, bo zaoszczędziłam trochę grosza, a w dodatku zmotywuje mnie to do większej dyscypliny w zużywaniu :P 

Post o newsach nie będzie jednak postem pustym, gdyż w moje łapki wpadło co nieco :P

Trzy osóbki, tj. mama, chłopak i bratowa (kolejność zachowana :P) postanowiły obdarować mnie następującymi produktami:
1. Żel do higieny intymnej Pliva fem B 
2. Pomadka do ust Lip Smacker Coca Cola Classic
3. Naturalne mydełko z mleka koziego z Fuerteventury;)

Mam jeszcze krótką wzmiankę dla tych z Was, które nie zdążyły przeczytać: w lipcu sprawiłam sobie kilka zapaszków Yankee Candle (tutaj) oraz założyłam zakładkę z kosmetykami, które chcę sprzedać lub wymienić (tutaj). Ponownie zapraszam do zaglądania tam co jakiś czas, gdyż na pewno będzie aktualizowana;)  

piątek, 2 sierpnia 2013

Lipcowy Garbage 2013

W lipcu totalnie nie przyłożyłam się do zużyć, co widać na załączonym obrazku. 
Dlaczego tak mało kosmetyków znalazło się w moim Garbagu? Ano dlatego, że: miałam kilka wyjazdów, więc zabierałam ze sobą miniaturki; upały nie sprzyjały zużyciom pielęgnacyjnym i kolorówki; wróciłam do domu rodzinnego, gdzie wspólnymi siłami zużywa się produkty, dlatego nie zamieszczam ich jako "własne".

Ze względu na znikomą ilość zużyć, nie ma sensu dzielić je na kategorie, dlatego też wstawiam zdjęcie grupowe:
1. Truskawkowy sorbet pod prysznic Fruttini: kuszący kolorowym opakowaniem i owocowym zapachem sorbet. Ów zapach przytłaczał mnie swoją słodkością, dlatego jestem na NIE, aczkolwiek może wypróbuję inne wersje. Recenzja tutaj.
2. Micelarny żel do mycia i demakijażu BeBeauty: nie nadawał się do demakijażu oczu, ale ogólnie okazał się świetnym produktem! Dobrze zmywał podkład z twarzy i oczyszczał jej skórę. Przyjemna konsystencja. Największą jego zaletą jest wydajność - no dobra, może nie stosowałam go codziennie, ale opakowanie starczyło mi na 9 miesięcy!:O Jestem na TAK. Recenzja tutaj.
3. Glicerynowy krem do rąk Cztery Pory Roku (jagodowy): Był tani i miał przyjemny jagodowy zapach, ale mimo swojej tłustości wysuszał skórę, zamiast ja regenerować. Zużyłam go do nóg, a i tak strasznie się z nim męczyłam. Jestem na NIE i mam dość kremów z tej firmy! Recenzja tutaj.
4. Próbka fluidu tonującego do twarzy Moon Flower Madara: rzadki i śmierdzący ogórkiem fluid, który nie maskował żadnych niedoskonałości, a do tego nic nie zmieniał w kolorze skóry. Jestem na NIE.
5. Chusteczki do higieny intymnej z wyciągiem z zielonej herbaty Bella Medica: miałam je dość długo z tego względu, że ciągle zapominałam nosić je przy sobie, a nawet gdy je posiadałam, to zapominałam o ich użyciu. Delikatne i ładnie pachniały. Zapewniały uczucie świeżości, aczkolwiek mogłyby być bardziej nasączone. Jestem na TAK.

Pocieszający jest jedynie fakt, że po raz pierwszy w danym miesiącu miałam więcej zużyć niż nabytków :P Jednakże mam nadzieję, że w sierpniu Garbage będzie o wiele bardziej pojemny;)