niedziela, 13 kwietnia 2014

HexxBOX - Poznaj i testuj z 1001 Pasji! Rozświetlający krem pod oczy Lumene Vitamin C+

W październiku ubiegłego roku zostałam recenzentką siódmej edycji HexxBOX’a, o czym informowałam Was szerzej tutaj. Kiedy dowiedziałam się, że otrzymam do przetestowania rozświetlający krem pod oczy Lumene Vitamin C+, byłam… hmm… wkurzona/zdziwiona/rozbawiona/przerażona?;) No bo jak to, jeszcze nie przekroczyłam progu ćwierćwiecza a mam recenzować produkt, który związany jest w jakiś sposób ze zmarszczkami? Wyborowi Hexxany towarzyszyły skrajne emocje, przynajmniej u mnie :P Przede wszystkim, nie poczułam się kompetentna do wyrażania opinii o typie produktu, którego nigdy wcześniej nie stosowałam (mam na myśli ogólnie kremy pod oczy), ale w ostateczności nie mogłam nie podjąć się tego wyzywania;)
Zanim przejdę do recenzji, chciałabym poświęcić kilka słów na temat samej przesyłki. Podejrzewam, że byłam ostatnią osobą, do której dotarła zawartość HexxBOX’a, a to dlatego, że niespodziewanie zostałam bez dachu nad głową, więc dopiero pod koniec października, gdy moja sytuacja mieszkaniowa się ustabilizowała, mogłam podać adres do wysyłki (jeszcze raz dziękuję, Hexxano, za zrozumienie!:*). Po tym fakcie przesyłka dotarła ekspresowo, co świadczy tylko na korzyść firmy. Kiedy otworzyłam paczkę (która swoją drogą była dobrze zabezpieczona), pomyślałam, że kłopoty z mieszkaniem to był dopiero początek moich HexxBOX’owych perypetii, a to dlatego, że pierwsze, co ukazało się moim oczom, to była czarna kosmetyczka. „Hola, hola! Chyba ktoś tu się pomylił…!” – już snułam czarne wizje odkręcania wszystkiego i odsyłania zawartości do odpowiedniego odbiorcy, tym bardziej, że najpierw wyciągnęłam z kosmetyczki tusz do rzęs Grashka ^^ Na szczęście, na jej dnie znajdował się wyczekiwany krem;) Nie wiem, czyja to sprawka i w ogóle o co kaman, ale bardzo dziękuję za miły gest!:)
Druga sprawa. Nie posiadam na swoim blogu tzw. „profilu” kosmetycznego, dlatego na potrzeby recenzji wspomnę tylko, iż moja cera jest raczej typu mieszanego (tłusta strefa T oraz suche policzki), natomiast okolice oczu nie są problematyczne. Jedyne, z czym się „borykam”, to dosyć mocne cienie pod oczami, które mam od urodzenia.
Jeżeli chodzi o moje oczekiwania wobec produktu, to właściwie nie miałam ich w ogóle. Jak już wspominałam, dotychczas nie miałam do czynienia z kremami pod oczy, więc tak naprawdę nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Na pewno nie liczyłam na likwidację zmarszczek, ale uznałam, że jeśli w jakimś stopniu krem zniweluje moje cienie pod oczami (np. rozświetli skórę w tym miejscu), to będę z niego zadowolona i być może przekonam się do tego typu produktów.
Jako że recenzowany produkt należy do kategorii pielęgnacyjnej, to na jego przetestowanie, wg Przewodnika HexxRecenzentki, miałam maksymalnie pół roku. Kremu używałam codziennie rano i wieczorem przez kilkadziesiąt dni (z minimalną przerwą, o czym wspomnę w opinii), a dokładnie w okresie od 16. grudnia 2013 do 24. lutego 2014. Po przydługawym wstępie (ach, ta rzetelność :D), zapraszam do recenzji, do której, nie ukrywam, podchodziłam jak pies do jeża! :P

Od producenta: 

Opakowanie: Krem znajduje się w małej, poręcznej, białej plastikowej tubce z pomarańczową zakrętką ze srebrnym dodatkiem (wiecie, takie wrażenie produktu „de luxe” ^^), którą bez problemu można postawić na "głowie". Z tyłu tubki umieszczonych zostało kilka najważniejszych informacji, zarówno w języku angielskim, jak i, prawdopodobnie, fińskim.
Sama tubka ma dosyć długi i wąski aplikator, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem, ponieważ krem można aplikować od razu na powieki, bez konieczności wyciskania go na palec.
Tubka została zapakowana w malutki kartonik, zabezpieczony holograficzną naklejką, będącą certyfikatem jakości (szkoda, że tylko na górnym wieczku). Na kartoniku umieszczono znacznie więcej informacji niż na tubce, również w dwóch językach, a dodatkowo mamy naklejkę z polskim tłumaczeniem od producenta. Szata graficzna została utrzymana w biało-pomarańczowej kolorystyce, która została wzbogacona o obrazek „dzikiej arktycznej cloudberry”, czyli maliny moroszki, nazywanej też maliną nordycką (to tak dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej :P).
Z tyłu kartonika widnieje jeszcze jedna istotna informacja, a mianowicie oś czasu z sugerowanym wiekiem dla osób, które mogą stosować recenzowany produkt. Hmmm, też uważacie, że granica wiekowa jest zbyt szeroka?

Sposób użycia: Aplikuj codziennie rano i/lub wieczorem na powiekę górną i dolną.

Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały, zawierający mieniące się „drobinki”.

Zapach: Producent zapewnia, iż produkt jest „bezzapachowy”. Nie zgadzam się z tym zupełnie! Na początku stosowania krem pachniał bardzo ładnie (nie potrafię określić czym dokładnie), ale po kilkudziesięciu dniach zapach zmienił się na gorsze i krem zaczął po prostu cuchnieć:/

Wydajność: Bardzo duża. Przy codziennym stosowaniu przez 2,5 miesiąca zużyłam ok. 3/4 zawartości opakowania.

Skład:

Moja opinia: Z bólem serca (przez wzgląd na ogólną inicjatywę HexxBOX’a) zacznę z grubej rury: nie jestem zadowolona z przetestowanego produktu!:/
Zacznijmy od opakowania. Do tubki nie mam żadnych zastrzeżeń, natomiast do kartoniku już tak: jednostronne zabezpieczenie oraz ta granica wiekowa – nie trzeba być ekspertem kremów pod oczy, żeby wiedzieć, iż skóra w tym miejscu różni się wyglądem i wymaganiami u młodych dziewczyn od skóry starszych kobiet po 50-tce! Mam wrażenie, że gdyby producent miał większy polot, to krem nadawałby się nawet dla stuletnich babć:]
Wiecie co? Teraz mnie naszło… :P Pewnie zauważyłyście, że czasami lubię czepiać się producentów pod względem słowotwórczym, więc i tym razem, nie mogę sobie odmówić następującej rozkminy – dlaczego krem nazywany jest „kremem pod oczy”, jeśli można stosować go również na górną powiekę? ;> Zastanawiałyście się kiedyś nad tym czy tylko ja mam takie badawcze odpały? ^^
Jeśli miałabym się jeszcze czepiać czegoś na opakowaniu, to braku informacji na temat typu cery, dla której ten krem jest przeznaczony. Dopiero ze strony sprzedawcy dowiedziałam się, że produkt nadaje się do każdej cery.
Ok, lecimy dalej. Jedną z nielicznych właściwości kremu, które przypadły mi do gustu, to jego konsystencja. Była lekka i przyjemna w dotyku. Co prawda, po aplikacji wyczuwalny był przez chwilę tłusty film, ale na szczęście krem dosyć szybko się wchłaniał.
Nadszedł czas na właściwości, czyli rozkładamy opis producenta na czynniki pierwsze;> W tym przypadku mogę zgodzić się tylko z jedną kwestią: krem nawilżał skórę (każdy krem to robi:] edit: w domyśle - skóra w tej okolicy była gładziutka w dotyku). Co do rozświetlenia, to nie, moje oczy nie zamieniły się w latarki ani żadne neony, a cienie pod oczami nadal pozostawały cieniami. Te mieniące się „drobinki” znikały w miarę wchłaniania się produktu w skórę. Jeśli danego poranka się nie wyspałam i miałam wory pod oczami (przypominające te od Św. Mikołaja), to krem ich nie zatuszował ani nie nadał mi „promiennego spojrzenia”. Jeśli cokolwiek się świeciło, to przez chwilę, a ja i tak nakładałam (oczywiście nie od razu) korektor pod oczy, gdy wychodziłam z domu.
O zapachu wspominałam wcześniej. Pominę już to, że w ogóle (wg producenta) miało go nie być. Początkowo ładny zapaszek umilał mi codzienną, dwukrotną aplikację kremu. Nie mam pojęcia, czy któryś składnik produktu uległ nieprzewidzianemu rozkładowi, czy o co kaman, ale po sześćdziesięciu kilku dniach zaczęłam wyczuwać smrodek, niczym aceton ze zmywacza do paznokci:/ No dobra, pomyślałam, że może przesadzam, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Pomęczyłam się jeszcze parę dni, ale smrodek nie znikał. Zrobiłam sobie nawet kilkudniową przerwę od używania kremu, ale bezskutecznie… I to był ten moment, w którym postanowiłam zaprzestać stosowania produktu. Rzadko kiedy nie zużywam jakiegoś kosmetyku w całości, nawet jeśli nie do końca mi on odpowiada, ale często się twierdzi, że jeśli kosmetyk zmienia konsystencję lub zapach, to trzeba uważać – nie chciałam ryzykować, zwłaszcza w obszarze twarzy, więc powiedziałam temu kremowi „STOP!”. Tak na marginesie, krem do dnia dzisiejszego capi…
Na składach się nie znam, dlatego nie odniosę się do zapewnień producenta o braku „parabenów, olejów mineralnych i syntetycznych barwników”. Niemniej jednak nie ukrywam, że widoczny na opakowaniu tak długi skład mocno mnie przeraził…
A na koniec najlepsze, tzn. zapobieganie „powstawaniu i wpływowi rodników w komórkach”, czyli nic innego, jak w moim rozumieniu „brak ZMARCH”. No proooszę Was…;> Może i posiadam już pierwsze zmarszczki, szczególnie pod oczami, ale ten maluśki kremik nie jest w stanie zapobiec powstawaniu kolejnych, które z roku na rok będą mi niestety przybywać...
Podsumowując mój wywód, recenzowany krem okazał się być dla mnie jedynie kosmetycznym gadżetem, który nie zrobił ze skórą okolic moich oczu zupełnie nic poza chwilowym nawilżeniem i jeszcze krótszym „świeceniem”. Jeśli spodziewałyście się po tym kremie czegoś więcej, to lepiej wydajcie te pięć dyszek (seriously???) na dobry korektor maskujący pod oczy:]


Dostępność: np. Igruszka 
Pojemność: 15 ml
Cena: 54,90 zł

Dziękuję 
źródło
oraz 
źródło
za możliwość przetestowania kremu. 
Fakt otrzymania darmowego produktu nie wpłynął w żaden sposób na treść recenzji.


Ps. Przynajmniej kosmetyczka się na coś przyda;)
A teraz lecę do pozostałych Dziewczyn, żeby przeczytać ich recenzje na temat tego kremu, bo przyznam Wam, że nie chciałam się uprzedzać, mimo iż strasznie mnie to korciło! :P

wtorek, 8 kwietnia 2014

Zakupy 3/2014

Jestem z siebie dumna. Bardzo dumna :D Twardo trzymam się zasady minimalizmu zakupowego i nie wydaję pieniędzy na zbędne kosmetyki (trudno wydawać szmal, gdy się go nie ma:]). Różnorodne promocje nie kuszą mnie tak jak dawniej, chyba że jakiś kosmetyk akurat dobija dna, to żal nie zaoszczędzić na nim grosza (czasami dosłownie, o czym przeczytacie pod koniec posta:]). W marcu kupiłam tylko pięć produktów, a jeden dostałam od Mamy. Mam nadzieję, że w kwietniowy odwyk zakupowy pójdzie mi równie dobrze :D

Gdy kupowałam (1) szampon do włosów z Gliss Kur (6,88 zł*) moje włosy były właśnie "bardzo zniszczone" i "suche". W międzyczasie byłam u fryzjera, więc problem poniekąd sam się rozwiązał, ale liczę, że szampon pozwoli mi utrzymać włosy w dobrej kondycji. Postanowiłam wypróbować w końcu (2) antyperspirant w kulce z Rexony (6,49 zł*), o którym czytałam same dobre opinie, więc mam nadzieję, że i mnie on nie zawiedzie. Oba produkty zakupiłam w Kauflandzie.
Następny produkt, czyli (3) balsam z woskiem pszczelim z Avonu (ok. 7 zł), zamówiła mi moja Mama w celu regeneracji suchej skóry dłoni. Okazało się, że balsam jest uniwersalny, ponieważ można stosować go również do suchych ust czy skórek wokół paznokci.
Ostatnie zakupy poczyniłam w Rossmanie. Stan mojej skóry dłoni przez długi okres był tragiczny - sucha, podrażniona i popękana. Każde poprzednie mydło (czy to w płynie, czy w kostce) potęgowało przesuszenie i uczucie pieczenia, dlatego sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku: (5) lekarskie mydło w kostce Arzt Seife Isana (1,79 zł). Na razie jest dobrze, ale nie zapeszajmy... Na koniec muszę Wam napisać, że Rossmann ostatnio coraz częściej mnie rozczarowuje. Kończyły mi się patyczki do uszu, więc zdecydowałam się na te (4) z Isany (1,79 zł), aby zdobyć rabat -40% na perfumy, które również mi się kończyły. Jeśli nie słyszałyście wcześniej o tej promocji, to aby uzyskać owy rabat w zeszłym miesiącu, należało kupić w Rossmanie dowolny produkt i wpisać na stronie www kilka informacji, tj. datę zakupu, kwotę oraz kod, który otrzymywało się wraz z paragonem. Wszystko ładnie, pięknie, Neonowa już się cieszyła, że kupi sobie zapachową zachciewajkę, na którą czaiła się od dawna, a tu... dup... klops:] Dane z www miały zostać zweryfikowane na drugi dzień, a kod rabatowy przysłali dopiero po trzech. Nie wkurzyłoby mnie to aż tak, gdyby nie fakt, że: kod przyszedł w ostatni dzień promocji; dzień ten był niedzielą, co dodatkowo utrudniało realizację zniżki w moim mieście; ja byłam w tym czasie w innym mieście, więc nie mogłam na bieżąco sprawdzać swojego maila; wstępując już do Rossmana, nie mogłam tam połączyć się z wi-fi; wkur...zona całą sytuacją z wielką niechęcią zakupiłam ok. godziny 17:00 (7) perfumy w atomizerze Killer Queen by Katy Perry (32,49 zł) w regularnej cenie, po czym, będąc już w domu, odebrałam maila z kodem z godziny 14... no jak tu się nie wściec???:[ Powiecie, że nie musiałam ich kupować. Jasne, nie musiałam kupować akurat tych i w tym dniu, ale poprzednie perfumy wykończyłam dzień wcześniej i nie chciałam pozostać bez żadnego zapachu. Nie zmienia to faktu, że Rossman zrobił mnie w balona i nie tylko mnie, bo mojej Mamie też przysłali kod dopiero po 3 dniach i też nie załapała się na zniżkę. Możecie się śmiać i uważać mnie za upierdliwą klientkę, ale nie zamierzam zostawić tej sytuacji bez chociażby złożenia mailowego zażalenia na politykę owej drogerii:]