sobota, 28 listopada 2015

Denko 9-10/2015

Nie wiem jak Was, ale mnie cieszy każdy kolejny produkt w denkowej torbie. Jeśli kosmetyk podczas używania był dla mnie męczarnią, to cieszę się jeszcze bardziej, gdy nie muszę już więcej na niego patrzeć. Natomiast, jeśli kosmetyk był genialny w działaniu, to z żalem wyrzucam puste opakowanie. We wrześniu i październiku zdenkowałam i takie, i takie produkty, ale wykończyłam również kosmetyki, których wyrzucenie nie spowodowało u mnie większych emocji.
Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Szampon do włosów Diamond gloss Nivea: To mój pierwszy szampon z Nivea i muszę przyznać, że spisywał się ok. Nie podrażniał skalpu, dobrze się pienił, miał ładny zapach. Jedyne zastrzeżenia mam do zbyt kremowej konsystencji – mogłaby być odrobinę rzadsza.
2. Odżywka do włosów Balea figa & perła: Po tym produkcie moje włosy były miękkie w dotyku i to w sumie tyle. Miała rzadką konsystencję przez co w ogóle się nie pieniła. Posiadała dziwny zapach. Ta wersja jest już niedostępna, ale i tak bym do niej nie wróciła.
3. Nawilżający płyn micelarny BeBeauty: Zmienione opakowanie, ale działanie bez zmian. Polecam, jeśli ktoś jeszcze nie próbował;)
4. Odświeżający płyn do demakijażu oczu Garnier: No niestety zawiodłam się. Szczypał w oczy, niedokładnie usuwał maskarę i był niewydajny. Pachniał bardzo delikatnie winogronem.
5. Krem do twarzy nawilżający-matujący Ziaja 25+: Pierwsze opakowanie było hitem, drugie ok, a trzeciego miałam serdecznie dość. Nawilżał cerę, ale jej nie matował, a do tego pozostawiał na cały dzień wyczuwalny film. Nie wszędzie jeszcze jest dostępny. Recenzja.
6. Płukanka do ust Colgate Plax Cool Mint: Miała kolor niebieski i smak miętowej pasty do zębów, więc podobnie do wersji „whitening”. Odświeżała na krótko. Liczyłam na dłuższy i lepszy efekt.
7. Płukanka do ust Colgate Plax Deep Clean: To zdecydowanie najlepsza wersja ze wszystkich płukanek Colgate, jakie miałam okazję testować! Miała zapach i smak cukierków Halls, więc możecie sobie wyobrazić jak wyparzała gębę – na szczęście do wytrzymania :D Szkoda, że nawet w promocji kosztuje sporo (jak na płukankę), ale dla efektu długiego odświeżenia naprawdę warto!
8. Antyperspirant Fa fresh & dry Green tea: Skusiłam się na niego przez wzgląd na ładny zapach. Niestety, potem stał się duszący, bo mocno „kurzyło” się z aplikatora. Chronił przeciętnie, o wiele słabiej niż wersje „Sport”.
9. Żel pod prysznic Lirene soczyste winogrona: Drugie zużyte opakowanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to świetny żel i mam ochotę na więcej! Gęsta konsystencja i delikatny zapach winogron to jego największe atuty. Niestety, ostatnio w ogóle nie widuję go na półkach drogeryjnych... Może Wy orientujecie się, gdzie mogę go dorwać?
10. Sól kąpielowa z Morza Martwego Różana kąpiel DermaSel Spa: Wyglądała i pachniała jak sól kuchenna. Dopiero, gdy dodało się różanego olejku, zyskała piękny aromat i ciemnoróżowy odcień. Jednak nie była na tyle efektowna, żebym sięgnęła po nią ponownie, zwłaszcza że jej cena nie należy do najniższych.
11. Masło do ciała Alverde Honigmelone: Dramat. Przez specyficzny zapach i konsystencję męczyłam się z nim strasznie. Żeby przyspieszyć dno, zużyłam je pod prysznicem.
12. Balsam do ciała Balea z olejkiem migdałowym: Perełka! Ciasteczkowy zapach zawładnął moim nosem i sercem od pierwszego powąchania! Świetny dla posiadaczy suchej skóry, ponieważ znacznie poprawia jej kondycję. Przeszkadzać w nim może jedynie „olejkowata warstewka”, jaką pozostawia na ciele oraz niedostępność w naszym kraju… Recenzja.
13. Krem do rąk Baylis&Harding Plum pudding: Posiadał podobne właściwości jak mini balsam do ciała z tej serii, czyli był klejący i słabo się rozprowadzał, z tą różnicą że w ogóle nie nawilżał dłoni.
14. Krem do rąk Baylis&Harding Royale Bouquet verbena&chamomile: Pachniał bardzo delikatnie i słabo nawilżał, chociaż podczas upalnego lata był ok. Ja wygrałam go w jednym z rozdań, ale widziałam, że jest dostępny w TK Maxx i to w czterokrotnie większej pojemności.
15. Mydełko do rąk Dove beuaty cream bar: To moje pierwsze mydło z Dove i od razu je pokochałam! Nie wysuszało dłoni, dobrze je domywało, a do tego pięknie i świeżo pachniało.   
16. Mydełko do rąk Dove go fresh restore: To mydło pachniało już figą, ale zapach był na tyle delikatny, że słabo utrzymywał się na dłoniach. Ogólne właściwości mydła były ok, ale nie miałam z niego już takiej satysfakcji jak z wersji klasycznej. Miało turkusowy kolor.  
17. Tusz do rzęs Rimmel Wonder’full argan oil: Wciąż nie rozumiem, dlaczego w blogosferze zebrał aż tyle negatywnych opinii. Ja byłam z niego bardzo zadowolona! Pięknie rozdzielał i wydłużał rzęsy. Nadawał im na tyle głęboką czerń, że miałam poważne problemy z jego demakijażem! Pięknie prezentował się razem z cieniami do oczu, bo solo nie wyglądał już tak spektakularnie. Jestem też zdania, że zawartość olejku arganowego w tej maskarze to nie ściema!
18. Korektor 2w1 Eveline art scenic 06 Ivory: Nie byłam z niego do końca zadowolona. Dawał słabe krycie, chociaż ładnie rozświetlał skórę pod oczami. Na początku był jasny, ale z czasem się utlenił i zaczął przybierać różowe tony. Jego napisy błyskawicznie się starły, mimo że leżakował w plastikowej szufladce mojej „kosmetyczki”. Był bardzo wydajny.
19. Eyeliner do oczu Wibo czarny: Niestety trafiłam na rozczapierzony pędzelek, co utrudniało aplikację. Nawet odcięcie odstających włosków nic nie dało, bo sytuacja się powtórzyła. W działaniu jednak jak zawsze był super - do samego momentu demakijażu utrzymywał się na powiece w nienaruszonym stanie.
20. Lakier do paznokci Rimmel Salon PRO 711 Punk Rock: Przepiękny kolor, który zbierał mnóstwo komplementów. Ni to fiolet, ni to grafit. Najbardziej pasuje na jesień, ale ja używałam go przez cały rok :D Niestety, zużyłam go tylko do połowy, ponieważ dziwnym trafem dość szybko zgęstniał:(
21. Puder do twarzy Maybelline Affinitone 03 Light Sand Beige: Uważam, że każdy puder powinien posiadać takie opakowanie, bo powyższe było mocne, poręczne oraz zawierało lusterko (wieczko z lusterkiem, które wyłamałam dopiero po zużyciu pudru, trafiło do klatki z papugami Mojego Ukochanego jako zabawka :D). Opakowanie zawierało również gąbeczkę, ale okazała się beznadziejna w użyciu i puder wyglądał o wiele lepiej na twarzy, gdy nałożyło się go puszkiem lub pędzlem. Z początku nie podobał mi się efekt tego pudru (efekt mąki na twarzy;]), ale było to właśnie spowodowane aplikacją gąbeczką. Był tak bardzo wydajny, że gdy tylko zobaczyłam zbliżające się denko, trochę mu pomogłam i rozkruszyłam go całkowicie :P Miał dość intensywny zapach, ale mi to nie przeszkadzało. Jak dla mnie jego konsystencja była zbyt „kamienna” a kolor trochę za jasny, dlatego zastanawiałabym się nad jego ponownym zakupem (kusi mnie jedynie powrót do opakowania:P).
22. Płatki do demakijażu Iseree Maxi: Żałuję, że wcześniej nie odkryłam takiej formy wacików! O wiele łatwiej i szybciej zmywa się nimi makijaż z twarzy lub lakier z paznokci niż tymi klasycznymi o mniejszej średnicy. Te pochodziły z Lidla i zakupiłam kolejne opakowania, mimo że przeszkadza mi brak obszycia.
23. Maszynki do golenia Wilkinson (męskie): Kiedyś bardzo je lubiłam, bo były ostre i skuteczne. Teraz też takie były, ale moja skóra pod pachami zaczęła protestować, więc chyba już do nich nie powrócę.
24. Odżywka do włosów Cosmo naturel: Dostałam ją jako gratis przy zakupach w drogerii Pigment, co bardzo miło wspominam. Pachniała podobnie do orzeźwiającego balsamu do rąk z Pat&Rub i miała żółty kolor. Nie pieniła się za pewne przez naturalny skład. Próbka miała jednak za małą pojemność, aby cokolwiek napisać o działaniu zawartości.
25. Odżywka do włosów Nivea diamond gloss: Była przyczepiona do szamponu z tej serii. Pachniała tak samo ładnie jak owy szampon, jednak miała od niego mniej kremową konsystencję. Choć próbka starczyła mi na 2 razy, to wciąż za mało, abym mogła wyrazić pełne zdanie na jej temat.   
   
A jak Wasze denka? Zużyłyście więcej produktów z ulgą czy ze smutkiem? :P

poniedziałek, 16 listopada 2015

Matująca klapa od Ziaji

Już kiedyś wspominałam, że do produktów Ziaji podchodzę jak pies do jeża ze względu na każdorazowe występowanie skutków ubocznych. Takie samo podejście przejawiam również w sytuacji, gdy chcę wypróbować nowy kosmetyk do pielęgnacji twarzy. A kiedy pierwsze łączy się z drugim, to mogę spodziewać się mieszanki wybuchowej. Nie mogłam jednak przejść obojętnie wobec mnóstwa pozytywnych opinii na temat kremu nawilżającego-matującego Ziaja 25+, dlatego postanowiłam zaryzykować. Od tamtego momentu zużyłam 3 opakowania, ale na tym poprzestanę. Dlaczego? Odpowiedź znajdziecie poniżej.    
Od producenta:

Opakowanie: Biały, okrągły, plastikowy słoiczek z zakrętką. Otrzymujemy go w kartoniku, który został dodatkowo zabezpieczony celofanem. W środku słoiczka również mamy zabezpieczenie w postaci sreberka.

Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały.

Zapach: Delikatny.

Skład: Aqua, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Cyclopentasiloxane, Octocrylene, Butylene Glycol, Enantia Chlorantha (Bark) Extract, Oleanolic Acid, Glycerin, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Butylene Glycol Dicaprylate/Dicaprate, Cetyl Alcohol, Cyclomethicone, Dimethiconol, Stearyl Alcohol, Cetearyl Olivate, Sorbitan Olivate, Sorbitan Stearate, Caesalpinia Spinosa Gum, Panthenol, Sodium Hyaluronate, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Polysorbate 20, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, DMDM Hydantoin, Parfum, Alpha-Isomethyl Ionone, Butylphenyl Methylpropional, Hexyl Cinnamal, Citronellol, Benzyl Salicylate, Coumarin, Amyl Cinnamal, Limonene, Cinnamyl Alcohol, Citric Acid.

Moja opinia: Rozpoczynając od meritum, czyli działania, podczas używania pierwszej sztuki kremu byłam zachwycona. Ba, produkt znalazł się nawet wśród moich Kosmetycznych Hitów 2014! Mój zachwyt wynikał przede wszystkim z faktu, iż krem nie spowodował na mojej twarzy wspomnianych efektów ubocznych, czyli pryszczy, krostek i innych dziwnych tworów, ani też w żaden sposób jej nie podrażnił. To było dla mnie najważniejsze, ale cieszyłam się również z tego, że produkt rzeczywiście posiadał właściwości nawilżające, a nawet matujące, o czym zapewniał producent. Na tym matowieniu aż tak bardzo mi nie zależało, bo chciałam jedynie, żeby krem szybko się wchłaniał i żeby chwilę po aplikacji można było przystąpić do nakładania make-up’u. Przy drugiej sztuce kremu zaczęłam zauważać, że wszystkie wspomniane właściwości nadal są obecne, ale matowienie powoli zaczyna szwankować, bo coraz częściej świeciła mi się skóra. Przy trzeciej sztuce kremu przestało być już tak kolorowo, a im dłużej go używałam, tym bardziej miałam go dość! Nie dość, że cera nie była już w ogóle zmatowiona (świeciłam się jak bombka), to na dodatek po aplikacji kremu przez cały dzień czułam go na swojej twarzy! Tak jakby krem przestał wchłaniać się całkowicie i pozostawiał po sobie wyczuwalny film. Stało się to na tyle nieprzyjemne i uciążliwe, że postanowiłam definitywnie pożegnać się z tym produktem…
Pochylając się nad pozostałymi kwestiami, można by rzec „technicznymi”, to byłam zadowolona z konsystencji produktu, ponieważ jest lekka, delikatna i rzeczywiście kremowa, co przekłada się na bezproblemową aplikację na skórę. Zapach również należy do tych delikatnych, prawie niewyczuwalnych, aczkolwiek po odkręceniu wieczka często przebijała się woń plastikowego opakowania, co nie było już takie przyjemne dla nosa.
Opakowanie samo w sobie przypadło mi do gustu, ponieważ jest małe i poręczne. Fajnie, że miało zabezpieczające sreberko, aczkolwiek tekturowe opakowanie (a w nim kawałek plastiku służący chyba nieprzemieszczaniu się produktu) i dodatkowy celofan, to dla mnie już zbędne elementy, które lądują od razu w śmietniku (z tego też względu całkowite opakowanie nie załapało się do zdjęć, ale nie sądziłam, że będzie to ostatnia sztuka kremu, jaką kupię).
Z dostępnością produktu jest już lepiej niż na samym początku, kiedy seria 25+ dopiero pojawiła się na rynku, aczkolwiek nadal nie wszędzie można go kupić. Szczerze powiedziawszy, nie rozumiem dlaczego niektóre drogerie, w tym i Rossmann, jeszcze nie wprowadziły go na swoje półki, zwłaszcza że posiadają kremy z Ziaji z serii 30+ i 50+.  

Dostępność: np. Hebe, Kosmyk, Natura, Ziaja
Pojemność: 50 ml
Cena: 7,99-10,50 zł

A Wy ile już zużyłyście opakowań kremu Ziaja 25+? A może ten krem zupełnie nie trafia w Wasze preferencje?

środa, 11 listopada 2015

3 years ago…

Tak, dzisiaj mój blog obchodzi swoje trzecie urodziny! :D 

Co się działo w ciągu ostatnich 365 dni mojego blogowania? Cóż, statystyki mówią same za siebie… Więcej mnie tu nie było niż było i to jest dla mnie najmocniejszym uderzeniem. Jak wiecie, albo i nie, chciałam nawet skończyć z blogowaniem, ale ostateczną decyzję na razie zawiesiłam. Blogosfera urodowa nie jest już taka sama jak przed trzema czy nawet dwoma laty i czuję się tutaj coraz bardziej obco przez wzgląd na pewne trendy, za którymi niektóre blogerki podążają. W ciągu trzeciego roku blogowania przekonałam się też, niestety, o fałszywości, próżności i zachłanności (!) kilku osób prowadzących blogi „bjuti”, przez co jeszcze bardziej odechciewało mi się przeglądania Bloggera.
Ale urodziny to nie czas na smuty, więc radujmy się wszyscy :P Jak co roku, dziękuję wszystkim, którzy znaleźli czas, aby zajrzeć do mnie, przeczytać recenzje, a nawet je skomentować! Oczywiście, najbardziej dziękuję tym osobom, którym spodobało się tu na tyle, że zechciały zostać na dłużej, czyli moim nowym Obserwatorom! :* Co prawda, kilkanaście osób uciekło/skasowało swoje konta i przez długi czas ta liczba się wyrównywała, ale każdy nowy czytelnik przyprawia mnie o palpitację serca!:) Dziękuję, że byliście aktywni w ciągu kolejnego roku mojego blogowania! :*:*:*
Nie będę niczego obiecywać na przyszły rok względem mojej obecności. Chciałabym jedynie, aby mój blog udoskonalił się wizualnie. Jak na razie zmieniłam tylko nagłówek, ale to wciąż prowizorka… Nad zdjęciami też przydałoby się popracować. A propos… nie wiem dlaczego, nigdy nie pochwaliłam się Wam, że lepszą jakość zdjęć od ponad dwóch lat możecie zaobserwować na moim blogu dzięki lustrzance, którą otrzymałam od Mojego Ukochanego w celu rozwijania właśnie tego miejsca! W sumie, chyba dlatego, że nie lubię się chwalić… W każdym razie, jest to też dobry czas („lepiej późno niż wcale” :P) na to, aby Mu oficjalnie za to podziękować na łamach mojego bloga!:* Mistrzem fotografii nie będę, ale staram się jak mogę;)

Tradycyjnie, na koniec urodzinowego posta, zostawiam Was, a bardziej siebie, ze statystykami.

W ciągu trzech lat:
Źródło
 Napisałam 190 postów (+33)
Dołączyło do mnie 266 obserwatorów (+34)
Mojego bloga wyświetlano 66557 razy (+23565)

wtorek, 20 października 2015

Ciasteczkowa perełka od Balea

Będąc zeszłej jesieni w DM, chciałam kupić sobie jakiś nowy balsam do ciała w tubce z Balea. Balsam z letniej edycji sprawdził się u mnie doskonale, więc nie miałam oporów przed zakupem innej wersji. Niestety, zapachy zimowej edycji nie przypadły mi do gustu, więc musiałam poszukać czegoś innego. Moim oczom ukazał się balsam do ciała Balea z olejkiem migdałowym. Opakowanie wyglądało zwyczajnie (nie tak kolorowo jak np. żele), więc sięgnęłam po niego bez przekonania i nie sądziłam, że aż tak zawróci mi w głowie!  
Od producenta:
Opakowanie: Duża tubka wykonana z matowego plastiku, dzięki czemu łatwo trzyma się ją w dłoniach, z zakrętką na „klik”. Na etykiecie widnieją migdały i orzechy marula skąpane w olejku oraz wszelkie niezbędne informacje od producenta.

Konsystencja: Kremowa.
Kolor: Biały.

Zapach: Ciasteczkowy, maślany.

Skład:
 
Moja opinia: Pierwsze, co przykuło moją uwagę w tym balsamie to zapach! Boże, jak ten balsam pachnie!!! Ja wyczuwam w nim maślane, słodkie ciasteczka :D W sumie pachnie bardzo podobnie do szamponu i odżywki do włosów z linii profesjonalnej Balea Oil Repair (w ciemnych, brązowych tubkach), ale jest o wiele przyjemniejszy. Zapach jest intensywny i przez kilka godzin (!) utrzymuje się na ciele.
Konsystencja jest kremowa, więc bez problemu aplikuje się ją na skórę. Jest ona również bogata pod względem składu, ponieważ posiada 40%-ową zawartość oleju migdałowego i słonecznikowego. Z tego też względu balsam pozostawia po sobie lekko „olejkowaty” film (właściwie to bardziej pasuje tu określenie „olejkowata warstewka”). Nie jest tłusty, ale jest cały czas wyczuwalny na ciele, więc najlepiej poczekać chwilę na wchłonięcie i dopiero ubrać się w piżamy (raczej nie polecam stosować balsamu w dzień).
Balsam przeznaczony jest do suchej i wymagającej skóry, czyli akuratnie do mojej. Produkt naprawdę na długo nawilża, odżywia i zmiękcza skórę. Nie ma mowy o żadnych suchych miejscach czy podrażnieniach.
Niedawno z wielkim żalem skończyłam ten balsam. Oszczędzałam go jak tylko mogłam, ponieważ na etykiecie widnieje napis, że produkt pochodzi z edycji limitowanej. Żałowałam, że kupiłam tylko jedną sztukę, bo byłam pewna, że już więcej nie pojawi się na półkach w DM. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się od jednej dziewczyny mieszkającej w Niemczech, że balsam pojawia się sezonowo na jesień co rok! :D Ja raczej w tym roku nie wybiorę się już do Niemiec, ale jeśli Wy macie okazję, to kupujcie go w ciemno!;)
Podsumowując, uważam, że balsam sprawdzi się tak naprawdę u każdego, nawet u posiadacza normalnej skóry, ale trzeba mieć na uwadze bogatą konsystencję, bo nie każdemu może spodobać się „warstewka”, którą pozostawia po sobie. Jednak ciasteczkowy zapach wygrywa wszystko i można przymknąć na to oko;) Szkoda, że balsam jest dostępny sezonowo, ale gdy za rok uda mi się na jesień pojechać do DM, to obowiązkowo zakupię kilka sztuk!

Dostępność: DM, online.
Pojemność: 200 ml
Cena: 1,75

Lubicie balsamy Balea? Które jeszcze balsamy z DM możecie polecić ?

czwartek, 8 października 2015

Zakupy 8-9/2015 + wygrane rozdanie

Jak wiecie, od sierpnia wprowadziłam bana na zakupy kosmetyczne, który w założeniu ma trwać do końca tego roku. Jeśli myślicie, że w związku z powyższym, nie pokażę w dzisiejszym poście żadnego nowego kosmetyku, to się rozczarujecie :P Owszem, pojawiło się trochę nowości, ale wszystko w granicach rozsądku i zgodnie z wytycznymi, czyli kupiłam tylko to, czego mi naprawdę brakowało.
Dodam jeszcze, że jednym z powodów wprowadzenia bana zakupowego była moja tendencja do robienia „niepotrzebnych” zapasów. Jeśli widziałam jakiś kosmetyk w promocji, to często zamiast jednej sztuki kupowałam minimum dwie, nawet jeśli posiadałam już w swoich „zbiorach” produkty tego samego rodzaju. Często też wychodziłam na tym jak Zabłocki na mydle, bo np. dzień lub dwa po moich zakupach ten sam produkt można było kupić w innym sklepie jeszcze taniej. Postanowiłam być bardziej cierpliwą i kupować dany produkt dopiero wtedy, kiedy poprzednik zostanie zdenkowany. Jednak takie rozwiązanie nie zdało u mnie egzaminu, ponieważ w momencie denkowania rzadko udawało mi się skorzystać z jakiejś dobrej oferty i musiałam kupować kosmetyk w standardowej cenie, bo np. dwa dni wcześniej akurat skończyła się na niego promocja. Wróciłam zatem do starego nawyku, ale na nowych zasadach - jeśli już kupuję w promocji więcej niż jedną sztukę danego kosmetyku, to muszę mieć pewność, że zużyję je do końca roku. 

W sierpniu i we wrześniu prawie wszystkie produkty (oprócz jednego) udało mi się kupić w promocji, więc to zawsze jakaś oszczędność;) Zacznijmy od Biedronki, gdzie zakupiłam jak zwykle (1) płyn micelarny BeBeauty (3,49 zł). W Naturze kupiłam mój ulubiony (2) krem do twarzy Bielenda ogórek&limonka (12,69 zł) oraz (3) olejek do włosów Marion macadamia & ylang-ylang (3,99 zł).
Innego dnia dokupiłam w Naturze (4) antyperspirant Fa Sport (5,99 zł) w jednej z dwóch wersji, które się u mnie sprawdziły. W Kauflandzie natomiast kupiłam (5, 6) dwa mydełka w kostce Dove (2, 39 zł). Wybrałam wersję zapachową z figą i ogórkiem.
W Kosmyku kupiłam (7) płyn do higieny intymnej Ziaja macierzanka (7,99 zł). Mogłam kupić go taniej w innym sklepie, ale nie byłam pewna czy to ten sam produkt, ponieważ zmienili etykietę. Gdy okazało się, że nie ma jednak innej „macierzanki”, to już nie chciało mi się po nią wracać i poszłam do Kosmyka, bo miałam tam bliżej. I to jest właśnie ten jedyny produkt, który kupiłam w standardowej cenie. W drugiej turze w Kauflandzie dokupiłam jeszcze (8) płukankę do ust Colgate Plax Cool mint (7,95 zł), która jest ostatnią wersją z Colgate, jaką miałam w planach kupić.
Najbardziej jednak zależało mi na przetestowaniu (9) płukanki do ust Colgate Plax Deep Clean (10,99 zł), więc kiedy tylko znowu pojawiła się w Rosmmannie w promocji, to od razu wylądowała w moim koszyku. Teraz w końcu będę mogła rozglądać się za czymś tańszym :P Innego dnia wzięłam jeszcze (10) pilniczek do paznokci BeBeauty (3,99 zł), po zakupie którego wracałam autem ponad godzinę do domu, bo takie korki były:]
W Rossmannie byłam kilka razy. Kupiłam tam również (11) mydło w kostce Dove (2,49 zł) w wersji klasycznej oraz (12) mydło w kostce Isana Arztseife special (1,49 zł) na mroźniejsze dni, kiedy stan mojej skóry dłoni może się pogorszyć. Ostatnio polubiłam efekt ombre na paznokciach i w tym celu kupiłam (13) bazę peel of Miss Sporty (6,99 zł).
Ostatnim zakupem były (14) maszynki do golenia Maxime (8 zł/dwupak), które kupiłam w Netto. Mam nadzieję, że nie będą aż tak bardzo beznadziejne :P
Mój Ukochany ma dobre serce i wiedząc, że mam bana na kosmetyki (a już najbardziej na żele!), zlitował się nade mną i kupił mi nowość, czyli żele pod prysznic Palmolive o zapachu czekolady i brzoskwini :D Była jeszcze wersja z wanilią, ale nie spodobała się mojemu nosowi.
Moje zbiory zasiliły dodatkowo produkty z Niemiec dzięki wygranej w rozdaniu u rogaczek kosmetycznych. W gratisie dostałam jeszcze odlewki odżywek do włosów z Balea. Zobaczcie, jak wszystko było pięknie zapakowane w wielkiego cukierasa :D Jeszcze raz dziękuję!:)
Jestem zadowolona, że przez dwa miesiące udało mi się sprostać założeniom bana zakupowego! No to teraz zostały już tylko trzy miesiące... :P

czwartek, 1 października 2015

Denko 7-8/2015

Trochę zwlekałam z opublikowaniem dwumiesięcznego denka, ponieważ wrześniowa aura utrudniała zrobienie dobrze oświetlonych zdjęć. Kiedy już udało się sfotografować pustaki, zdałam sobie sprawę, że tylko do dwóch z nich mogłabym podlinkować Wam recenzję, więc najpierw postanowiłam nadrobić kilka zaległości.
Lipcowo-sierpniowe zużycia pozytywnie mnie zaskoczyły! W poprzednim denku pisałam, że po publikacji pustaków mija trochę czasu zanim znowu wrzucę coś do swojej „śmieciowej” torby. Tym razem było inaczej! Kosmetyki kończyły się jak szalone, zdarzało się, że nawet po kilka dziennie. Regularność używania kosmetyków jak widać popłaca, a ja jestem z siebie mega dumna! :D      
 Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Suchy szampon Batiste original: Pachniał świeżo, cytrynowo. Zdecydowanie lepiej i na dłużej odświeżał włosy niż wersja cherry. Niestety, strasznie swędział mnie po nim skalp, więc jeszcze tego samego dnia i tak musiałam umyć głowę.
2. Maska do włosów Kallos Silk: To moja pierwsza maska do włosów i jakże idealna! Włosy były po niej gładkie, lśniące i sypkie. Pachniała przyjemnie, owocowo. Pod koniec zawartości trochę słabiej działała, ale nadal było widać jej pozytywne efekty. Recenzja.
3. Matujący płyn micelarny BeBeauty: Standardowo zużyłam go do demakijażu twarzy z podkładu. Szkoda tylko, że duża pojemność pojawia się sezonowo.
4. Płyn micelarny Rival de Loop: Pierwsze użycie było „wow”, ale potem zaczął szczypać i podrażniać moje oczy. Do tego nie radził sobie dokładnie z ciemniejszą maskarą.
5. Płyn dwufazowy Rival de Loop: Chyba znalazłam ideał! Tutaj pierwsze użycie również było „wow”, ale w porównaniu do poprzednika, uczucie satysfakcji towarzyszyło mi do samego dna produktu. Płyn błyskawicznie domywał wszystko z oczu i nie podrażniał ich! Już nie mogę się doczekać, kiedy zużyję swoje demakijażowe zapasy i będę mogła sięgnąć po niego ponownie!
6. Żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka: Posiadał wygodną w użyciu pompkę. Miał mydlany i intensywny zapach, co mi nie odpowiadało. Dobrze się pienił i dobrze oczyszczał skórę, ale po jego użyciu cera była trochę „ściągnięta”. Na szczęście nie wywołał podrażnień ani wysypu niedoskonałości. Recenzja.
7. Żel pod prysznic Alverde mięta & bergamotka: Mam mieszane uczucia. Konsystencja żelu była rzadka i słabo się pieniła. Pachniał bardzo chemicznie – w butelce bardzo intensywnie, a podczas aplikacji delikatnie. Nie posiadał właściwości nawilżających, ale też nie uczulił skóry.  
8. Żel pod prysznic Oceania trawa cytrynowa: Niesamowity produkt za niecałe 3 złocisze! Sprawdził się idealnie podczas upałów. Miał orzeźwiający zapach (wiadomo, trawa cytrynowa <3), gęstą konsystencję i dobrze się pienił. Jedynym jego minusem jest sezonowość:(
9. Balsam do ciała Bath&Body Works midnight pomegranate: Totalna pomyłka! Nic mi się w nim nie podobało począwszy od zakrętki, poprzez konsystencję, intensywny zapach, cenę, aż po działanie pielęgnacyjne, a raczej jego brak. Nie mogłam przemóc się do jego używania, więc odstawiłam go na kilka miesięcy. Gdy postanowiłam do niego wrócić, okazało się, że akurat stracił swoją ważność. Nie chciałam go wyrzucać, więc zużyłam go pod prysznicem, powiedzmy jako „balsam pod prysznic”, ale nawet pod tym względem się nie sprawdził. Recenzja.
10. Krem pod oczy Rival de Loop Hydro: Lekki krem, który nawilżał i napinał skórę pod oczami. Szkoda, że można go stosować tylko na dolną powiekę, ale dzięki temu starcza na dłużej. Był tani.
11. Uniwersalny krem kojąco-osłaniający Himalaya: Kupiłam go pod wpływem recenzji jednej blogerki. Myślałam, że pomoże mi w walce z wypryskami, ale zawiodłam się. Z łagodzeniem podrażnień lub drobnych ranek również sobie nie poradził. Ostatecznie zużyłam go na skórę nóg po depilacji, więc skończył się w mgnieniu oka.
12. Orzeźwiający balsam do rąk Pat&Rub: Choć pachniał głównie cytryną (tak jak inny produkt z tej firmy), tym razem zapach mi podpasował. Posiadał pompkę air-less, co dodatkowo przełożyło się na wygodę użytkowania. W działaniu okazał się jednak bardzo słaby. Recenzja.
13. Krem do rąk Anida aloes z nagietkiem: To moje drugie opakowanie tego kremu i nie zmieniłam o nim zdania. Jest świetny! Długotrwale nawilża i uelastycznia naskórek, a do tego łagodzi podrażnienia. Ideał za śmieszną cenę! Jak tylko zużyję inne kremy do rąk, zamierzam kupować już tylko ten z Anidy! Recenzja.
14. Krem do rąk Synergen happy day: Pojemność idealna do torebki i w tym celu został zakupiony. Miał bardzo ładny, słodki i owocowy zapach, który okazał się zaskakująco intensywny. Niestety, był to chyba najbardziej krótkotrwały krem do rąk, jaki kiedykolwiek posiadałam – po minucie-dwóch (!) dłonie znowu były suche na wiór:/
15. Perfumowany dezodorant Beyonce Heat Rush: Używałam go zeszłej zimy i to był błąd, ponieważ w ogóle nie wyczuwałam jego zapachu. Dopiero, kiedy zrobiło się cieplej, wreszcie czułam go na sobie. Zapach należał do słodko-cytrusowych, był przyjemny, ale nie utrzymywał się długo.
16. Zmywacz do paznokci Isana zielony: Jest skuteczny i błyskawiczny, jednak nie wpływa dobrze na moją płytkę paznokciową, ze względu na zawartość acetonu. Na razie nie planuję powrotu.
17. Antyperspirant Lady Speed Stick Stainguard: Tutaj powrotu na pewno nie będzie! Wielokrotnie dawałam szansę antyperspirantom LSS w sztyfcie i za każdym razem spotykał mnie zawód. Ta wersja zostawiała białe ślady pod pachami, nie wspominając o żółtych plamach na białych ubraniach, czemu akurat miała zapobiegać! Echh… Któregoś razu wykręciłam za dużo zawartości i sztyft mi się ułamał. Co prawda, udało mi się go zreanimować, ale aplikacja stała się niewygodna. Z powodu pozostawiania śladów stosowałam go jedynie po wieczornym prysznicu, więc nie potrafię powiedzieć, czy radzi sobie z potem.
18. Płyn do higieny intymnej Ziaja intima brzoskwinia: Bardzo chciałam ją przetestować i do tej pory nie wiem, dlaczego. Pewnie myślałam, że będzie ładnie pachnieć. Hm, brzoskwiniowe aromaty w „tych” okolicach jednak się nie sprawdzają. Nie czułam się komfortowo ani z tym zapachem, ani z działaniem tej wersji. Dobrze, że się już skończyła, aczkolwiek długo to trwało, bo płyny Ziaji są bardzo wydajne.
19. Żel do golenia Balea Summer Garden: Zapach taki sobie, liczyłam na słodsze mango. Dopiero w połowie opakowania zaczęłam być zadowolona z tego produktu. Najwidoczniej nie potrafiłam wcześniej z niego korzystać. Powstała z żelu piana dobrze trzymała się skóry. Produkt był nawet wydajny. Do tej wersji zapachowej jednak nie wrócę.
20. Płukanka do jamy ustnej Colgate Plax Whitening: Płukanka miała niebieski kolor, więc smakowo przypominała miętowe pasty do zębów. Smak ten nie był jednak aż tak intensywny jak podejrzewałam. Produkt zadowalająco odświeżał oddech. Nie podobała mi się jedynie zakrętka, ponieważ po jej nałożeniu resztki płukanki spływały na zewnątrz i musiałam wycierać całą butelkę.
21. Pasta do zębów Colgate MaxFresh ActiClean: Po raz drugi w historii całego bloga pokazuję w denku pastę do zębów. Tym razem robię to jednak bardziej dla siebie, ponieważ chcę ją zapamiętać. Już dawno nie miałam tak dobrej pasty! Co prawda, wybielenia nie zauważyłam (zresztą, chyba żadna pasta nie jest w stanie wybielić moich zębów), ale miała dobry posmak i co najważniejsze, pozostawiała po sobie bardzo świeży oddech na bardzo długo, co w połączeniu z powyższą płukanką sprawdzało się doskonale! W tym czasie nie miałam również problemów z bólem zębów czy krwawieniem dziąseł. Aktualnie używam fioletowej wersji, również z mikrokryształkami, ale w ogóle nie jestem z niej zadowolona, więc do „niebieskiej” obowiązkowo wrócę! 
22. Maska do twarzy 7 Skin Scheduler Friday Recovery Mask Acerola LomiLomi: Był to produkt koreański i dopiero teraz zauważyłam, że był tam napis „piątek” (nie pamiętam, w jaki dzień go nałożyłam, ale okazuje się, że pochodzi on z „tygodniowej” serii) :P Maska była w płacie i bez problemu dopasowałam ją do swojej twarzy. Szczerze mówiąc, jak przejrzałam się w lustrze po nałożeniu tej maski, to myślałam, że się posikam! Chyba z pięć minut chichrałam się sama do siebie i nie mogłam przestać, bo wyglądałam prawie jak Hannibal Lecter (to moja pierwsza tego typu maska, więc pewnie stąd to skojarzenie) :D Oczywiście, nie odmówiłam sobie też wystraszenia Mojego Ukochanego :> Trzymałam ją jednak krócej na twarzy niż zalecał producent, ponieważ maź, którą była nasączona, była obślizgła w dotyku i bardzo nieprzyjemna. Jakiejś regeneracji cery nie odczułam, ale przynajmniej jej stan się nie pogorszył :P 
23. Maska-serum + wulkaniczny peeling do stóp Perfecta SPA: Z pewnością jest to jakaś alternatywa dla zabieganych osób, które nie poświęcają swoim stopom za dużo uwagi. Ja akurat w porę wzięłam się za pielęgnację swoich stóp i jestem zadowolona z ich stanu, więc po jednorazowym użyciu tego duetu nie zauważyłam niczego spektakularnego. Naskórek był zmiękczony na krótko i tyle.
24. Maseczka rozświetlająca Rival de Loop Gurkenextrakt & Bisabolol: Dostałam ją jako gratis do jednego z rozdań. Nie widzę jej na stronie Rossmanna, więc chyba jest już niedostępna. Trochę szczypała moją twarz, a do tego… widziałam wszystko na niebiesko :P Miała niebieską konsystencję, więc może dlatego odbijało się od niej światło :P W każdym razie, jest to jakiś dziwny produkt…Została mi jeszcze druga saszetka, ale boję się ją aplikować. 
25. Hipoalergiczne mydło naturalne: Kupiłam je w Biedrze. Miało 200 g, więc dwa razy więcej niż standardowa kostka. Można uznać, że to podróba „białego Jelenia”, ale o wiele lepsza od oryginału :D Mydło było wydajne, dobrze się pieniło i bardzo dobrze oczyszczało ręce oraz pędzle. Kosztowało niewiele, więc nic tylko kupować! :D
26. Mydełko naturalne z nanosrebrem: Z pierwszego egzemplarza nie byłam zadowolona. To jest drugie i dostałam je w prezencie. Nie zmieniłam o nim zdania. Pozostawiało klejące dłonie, nie domywało zapachów i było niewydajne.
27. 2 x Patyczki higieniczne Cleanic: Kupiłam je wyłącznie ze względu na opakowania, żeby trzymać w nich tańsze patyczki i waciki do twarzy. Patyczki same w sobie są ok, ale nie widzę sensu przepłacania. Tak naprawdę jedno opakowanie zużyłam już wcześniej, ale zapomniałam pokazać je w poprzednim denku :P
28. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe: Uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam! Tym razem zużyłam tylko jedno opakowanie, ponieważ używałam ich jedynie do demakijażu oczu, a resztę twarzy zmywałam większymi, owalnymi wacikami.

Ech, tworzenie denkowego postu jest uciążliwe, ale za to jakie satysfakcjonujące! :D Doceńcie moje kilkugodzinne ślęczenie przed laptopem i napiszcie koniecznie, czy miałyście okazję używać jakiegoś produktu;)

Ps. Jak Wam się podoba nowe tło do zdjęć? :D

poniedziałek, 28 września 2015

Kolejna cytryna w zbyt wysokiej cenie

Kilka miesięcy temu zrecenzowałam na swoim blogu otulające masło do ciała, z którego nie byłam do końca zadowolona (recenzja). Dzięki bardzo dawnej wygranej w rozdaniu u Strawberry miałam jeszcze jedną okazję, aby wyrobić sobie opinię na temat produktów firmy Pat&Rub, ponieważ do wspomnianego masła dołączony był orzeźwiający balsam do rąk. Czy tym razem kosmetyk spełnił moje oczekiwania? Zapraszam do lektury!
Od producenta: Prawdziwa bomba dobroczynnych substancji pielęgnujących dla zmęczonej i suchej skóry dłoni. Surowce użyte do skomponowania balsamu odżywiają, nawilżają, zmiękczają, rozjaśniają, koją i uelastyczniają skórę dłoni. Sprawiają, że balsam świetnie się wchłania. Cytrusowo-ziołowy ekoaromat orzeźwia.

Opakowanie: Plastikowe, podłużne, z pompką air-less i zakrętką. Etykieta w kolorze zielonym, design typowy dla produktów Pat&Rub. Dzięki bocznemu prześwitowi przy tejże etykiecie możemy kontrolować zużycie kosmetyku.
Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały.

Zapach: Cytrusowo-ziołowy, intensywny.

Skład: Aqua, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Decyl Cocoate, Glycerin, Citrus Lemon Fruit Extract, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (and) Hydrogenated Olive Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil (and) Hydrogenated Vegetable Oil, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Stearic Acid, Cetearyl Glucoside, Parfum, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Hyaluronate, Sodium Phytate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Citral, Citronellol, D-Limonene, Geraniol, Linalool.

Moja opinia: Po raz pierwszy miałam do czynienia z taką nietypową formą opakowania produktu do rąk. Nie dość, że nie jest ono standardową tubką, to posiada pompkę i to jeszcze typu air-less. Z jednej strony spodobało mi się to rozwiązanie, bo łatwiej i wygodniej wydobywa się odpowiednią ilość balsamu, ale z drugiej strony zastanawiam się, czy jest ono rzeczywiście ekonomiczne. Pompka typu air-less ma powodować, że zużyjemy produkt do „ostatniej kropli”, ponieważ jego zawartość jest wypychana przez unoszące się dno. Kiedy teoretycznie zużyłam swój balsam, czyli kiedy dolna część pompki doszła do samej góry opakowania, widać było resztki kosmetyku wewnątrz całej pompki, a zwłaszcza przy samym otworze. Gdyby balsam znajdował się w zwykłej tubce, można byłoby ją bez problemu rozciąć i zużyć faktycznie całą zawartość. Tutaj ewentualnie można spróbować rozwalić to opakowanie na części, ale komu chciałoby się z tym babrać? W każdym razie, opakowanie jest higieniczne, bo zawartość nie ma kontaktu z powietrzem. Dodam jeszcze, że na posiadanym przeze mnie egzemplarzu widniała na etykiecie informacja, iż kosmetyk (wraz z dwoma innymi produktami z tej serii) pochodzi z edycji limitowanej z okazji piątych urodzin marki, ale po czasie, tak samo jak w przypadku serii otulającej, wszedł on do stałej sprzedaży.
Zapach orzeźwiającego balsamu tworzą, wg producenta, pomarańcze, grejpfruty i zioła. Balsam rzeczywiście pachnie cytrusowo-ziołowo, ale trudno wyczuć w nim poszczególne nuty, bo główny prym (znowu!!!) wiedzie aromat cytrynowy. Zapach jest intensywny i bardzo długo pozostaje na naszej skórze (chyba jak we wszystkich produktach tej firmy). Tym razem akurat mi się podoba, ale mógłby być chociaż trochę delikatniejszy.
Balsam posiada lekką, ale zbitą konsystencję, więc nie rozlewa się na dłoni. Można w sumie powiedzieć, że jest to krem do rąk w lżejszej wersji. Produkt potrzebuje chwili na wchłonięcie i pozostawia po sobie delikatny film na jakiś czas. Dłonie momentalnie stają się miękkie w dotyku, a suche miejsca - niewidoczne. Niestety, nawilżające efekty są bardzo krótkotrwałe, bo już po kilkunastu minutach naskórek wraca do swojego pierwotnego stanu. Odżywienia, rozjaśnienia i ukojenia skóry nie zauważyłam.
O cenie nie będę się rozpisywać, bo zrobiłam to przy okazji recenzji masła. Powtórzę jedynie, że nie warto przepłacać, bo w moim przypadku o niebo lepiej sprawdza się apteczny krem za 3 złocisze…
Podsumowując, znowu nie jestem do końca zadowolona z produktu Pat&Rub. O ile zamysł opakowania, orzeźwiający zapach i konsystencja były całkiem ok, to tym razem samo działanie balsamu okazało się słabiutkie. Podejrzewam, że orzeźwiający balsam sprawdzi się jedynie u osób z normalną skórą dłoni, które nie potrzebują wymagającej pielęgnacji. Nie sądzę, żeby w okresie grzewczym dał radę, ale na wiosnę i lato powinien być dla nich satysfakcjonujący.

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 100 ml
Cena: 45 zł

Znacie ten balsam? A może mieliście okazję wypróbować inny kosmetyk z tej serii?

środa, 16 września 2015

To zupełnie nie moja bajka

Wzdychasz do kosmetyków zagranicznej firmy, której nie możesz kupić stacjonarnie w swoim mieście. Czytasz i słyszysz w Internetach same „ochy” i „achy” na temat tych produktów. Pragniesz je mieć i samemu przetestować, a kiedy masz już taką możliwość, odczuwasz wielkie rozczarowanie pod każdym względem. Znasz to? Ja tak właśnie miałam z balsamem do ciała Bath & Body Works Midnight Pomegranate
Od producenta: Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Body Lotion. Fiery pomegranate, purple iris and night musk. The perfect daily moisturizer: * Provides 16 hours of continuous moisture * Infused with Shea Butter and our Daily Moisture Complex of Vitamin E, Aloe and Vitamin B5 * Non-greasy formula absorbs quickly,leaving skin feeling soft, smooth and nourished.

[Moje & translatora Wujka Gugla tłumaczenie:] Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Balsam. Ognisty granat, purpurowy irys i piżmo. Idealne dzienne nawilżenie: *zapewnia 16 h ciągłego nawilżenia *zawiera masło shea oraz dzienny kompleks nawilżenia witaminy E, aloesu i witaminy B5 *nietłusta formuła szybko się wchłania, pozostawiając skórę miękką, gładką i odżywioną.

Opakowanie: Przezroczysta buteleczka wykonana z twardszego plastiku, z plastikowo-metalową zakrętką typu „press”, na której umieszczona została nazwa firmy. Na przedniej etykiecie widnieje kwiat irysa oraz owoc granatu.
Konsystencja: Kremowa.

Kolor: Jasny róż.

Zapach: Owocowo-kwiatowy, intensywny.

Skład: 
Moja opinia: Nawet nie wiem od czego zacząć, bo wszystko jest na „nie” w tym produkcie… Ale ok, zacznijmy, jak to się mówi „od początku”. Balsam ma całkiem fajne i ładne opakowanie, ale posiada zakrętkę typu „press”, której bardzo nie lubię. Co ciekawe, widziałam w Internecie różne etykiety i kształty tego balsamu, więc nie wiem, czy mój egzemplarz zalicza się do starszej, czy nowszej wersji.
Konsystencja jest kremowa i średnio gęsta, jak na balsam przystało. Podoba mi się w niej to, że nie osadza się na ściankach opakowania, tylko spływa równomiernie wraz ze zużyciem. Niestety, w kontakcie ze skórą, konsystencja okazuje się być lepka i choć łatwo rozprowadza się ją na ciele oraz szybko się wchłania, to pozostawia po sobie nieprzyjemny film.
Zapach od początku nie trafił w moje gusta. Wiem, że wielu osobom się podoba, ale dla mnie okazał się nietrafioną mieszanką owocowo-kwiatową. Słyszałam, że zapachy kosmetyków Bath & Body Works są intensywne, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Zapach balsamu jest również bardzo intensywny, co okazało się nad wyraz męczące, ponieważ ubrania są nim automatycznie przesiąknięte, a do tego nie ma sensu aplikować swoich perfum, bo i tak ich nie będzie czuć. Z tego względu, postanowiłam smarować balsamem jedynie swoje nogi.
W działaniu balsam okazał się być bardzo słaby. Owszem, może i skóra jest gładka, ale na pewno nie jest nawilżona czy odżywiona. Właściwie, to bym powiedziała, że balsam oblepia skórę, choć parafiny nie zawiera. Zresztą, nie ma się co dziwić jego słabym właściwościom, skoro wysoko w składzie, bo już na piątym miejscu, znajduje się zapach, a za nim prawie 30 kolejnych czynników:]
Produkt ma nietypową jak na polskie warunki pojemność, bo zawiera 236 ml. Nietypowa i powalająca jest również cena, bo dla mnie przesadą jest wydać 50 zł na kosmetyk, którego używanie staje się tak naprawdę męczarnią a nie przyjemnością:/ Cieszę się, że sama go sobie nie kupiłam, tylko wygrałam kiedyś u Szarony, bo mocno żałowałabym wydanych pieniędzy.
Podsumowując, jestem zawiedziona tym produktem na każdym polu. Balsam nie zachwycił mnie dosłownie niczym i na pewno nie sięgnę po inne wersje. Chcę podkreślić jednak, że nie skreślam całkowicie marki Btah & Body Works, ponieważ z ich żelu antybakteryjnego jestem bardzo zadowolona, a mam jeszcze chęć wypróbowania m.in. ich mgiełki, żelu pod prysznic i świecy zapachowej.   
  
Dostępność: Bath & Body Works
Pojemność: 236 ml
Cena: 49 zł

Miałyście ten balsam? Jaką macie opinię o produktach Bath & Body Works?

środa, 2 września 2015

Idealne włosy już od pierwszej aplikacji!

Moja ostatnia wizyta w salonie fryzjerskim miała miejsce ponad rok temu przy okazji przygotowań do rodzinnego wesela. Pomijając fakt, że było to hen, hen i jeszcze dalej (liczone w setkach km) od mojego stałego salonu, wizyta była inna niż zwykle. Mianowicie, po raz pierwszy ucięłam sobie miłą pogawędkę z panią fryzjerką. Pogadałyśmy sobie przede wszystkim o moich włosach, m.in. o ich strukturze, nietypowym kolorze czy formach stylizacji. I to właśnie od tej pani dowiedziałam się, że poza zwykłym szamponem, odżywką i maską nic więcej moim włosom nie jest do szczęścia potrzebne. Po powrocie z wesela postanowiłam pójść tym tropem i zakupić jakąś maskę. W zeszłym roku nie było jeszcze aż takiego wyboru masek, jaki jest obecnie, ale ja i tak nie wiedziałam na czym dokładnie się skupić, więc wybrałam pierwszą lepszą, której zapach mi odpowiadał :D Padło na maskę do włosów Kallos Silk.
Od producenta: 
Opakowanie: Plastikowy, różowy słoiczek z przezroczystą zakrętką, na której widnieją minimalne informacje od producenta.

Konsystencja: Gęsta, budyniowata.
Kolor: Mleczny.

Zapach: Słodki, owocowy.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Olea Europaea Oil, Citric Acid, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Propylene Glycol, Parfum, Sericin, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone

Moja opinia: Zaczynając od kwestii technicznej, słoiczek nie ma folii zabezpieczającej, więc trzeba uważać podczas zakupów, żeby nie kupić macanego produktu. Osobiście wolałabym, żeby maska była w innym opakowaniu (np. w tubce), aby wygodniej się jej używało, bez ingerencji naszych dłoni i żeby było higieniczniej, bez dostępu nadmiernego powietrza. Dodatkowo, wydobywałam ze słoiczka za dużo zawartości, bo nie potrafiłam jej odpowiednio miarkować.
Konsystencja maski była budyniowata, więc (w moim przypadku) niezbyt komfortowo nabierało się ją na palce. Pachniała owocowo, słodko i właśnie z tego powodu wybrałam tę wersję Kallosa :D Początkowo zapach był bardzo intensywny, ale po 10 miesiącach używania zmienił się w delikatniejszy, tak jakby się ulotnił.
Według producenta, maskę powinno stosować się 2-3 razy w tygodniu. Ja myję głowę właśnie dwa, czasem trzy razy w tygodniu, więc nie chciałam aplikować maski za każdym razem. Starałam się sięgać po nią przynajmniej raz w tygodniu (tak jak mi radziła fryzjerka), ale nie zawsze o tym pamiętałam. Producent zaleca też zmycie maski po 10 minutach od jej nałożenia. W tym przypadku nigdy nie patrzyłam na zegarek. Jeśli chciałam ją dłużej „potrzymać”, to aplikowałam ją na włosy, a w tym czasie zajmowałam się pielęgnacją ciała lub twarzy. I w zależności od tego, ile te czynności trwały, tyle czasu maska znajdowała się na mojej głowie. Jeśli już bardzo się spieszyłam, to stosowałam maskę jako zwykłą odżywkę, którą po chwili zmywałam.
Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli działanie, maska zachwyciła mnie już od pierwszego użycia! Włosy stały się gładkie i rzeczywiście lśniące, czego brakowało im od miesięcy! Dzięki temu produktowi cały czas chciałam dotykać swoich włosów lub przeczesywać je palcami, bo były tak miękkie, sypkie i przyjemne w dotyku! Jeśli chciałam, żeby moja czupryna następnego dnia po umyciu była ujarzmiona i nie aż tak bardzo spuszona (a przynajmniej na taką wyglądała), to bez wahania używałam właśnie Kallosa. Nie miałam też problemów z rozczesywaniem włosów. Ale, żeby nie było tak słodko, to zauważyłam, że im bliżej dna sięgała maska, tym słabiej działała. Produkt jest ważny 12 miesięcy i tyle zajęło mi jego zużywanie (wspomniałam, że nie byłam w tym regularna). Po około 10 miesiącach od stosowania maski, włosy nadal były gładkie w dotyku, ale tak jakby straciły cały swój połysk i na nowo zaczęły się puszyć. Nie wiem, jaka była tego przyczyna – może to przez nadmierny dostęp powietrza przy każdym odkręcaniu wieczka, może trzeba ją szybciej zużywać, a może po prostu moje włosy się do niej przyzwyczaiły. W każdym razie, z maski byłam bardzo zadowolona i na pewno będę chciała wypróbować inne wersje Kallosa!
  
Dostępność: Hebe
Pojemność: 275 ml
Cena: 5,99 zł

Znacie tę maskę? Która wersja Kallosa najbardziej się u Was sprawdza?:)