środa, 27 lutego 2013

Żurawinowa limitka Isany

Staram się przypomnieć, w którym momencie rozpoczął się mój zachwyt nad malutką roślinką (właściwie to nad jej owocami), jaką jest żurawina. Po raz pierwszy na poważnie spotkałam się z nią chyba z dwa lata temu, kiedy w moim domu pojawiła się herbata żurawinowa. Moja wcześniejsza wiedza na temat tej rośliny ograniczona była jedynie do faktu, iż korzystnie wpływa na procesy układu moczowego, który od czasu do czasu ma czelność sprawiać mi przykre niespodzianki. W każdym razie, od pierwszego łyku owocowej herbaty, zaczęłam rzucać się na wszystko, co żurawinowe, jak szczerbaty na suchary. Były napoje, dżemy, a także i kremy. 
Kiedy w blogosferze pojawiały się posty prezentujące najnowszą wersję żelu pod prysznic Isana cranberry & white tee, nabrałam na nią olbrzymiej zachciewajki. Byłam rozczarowana, kiedy okazało się, że nowy nabytek jest jedynie skutkiem współpracy Rossmanna z poszczególnymi blogerkami (nie wiem na jakiej zasadzie), niedostępnym dla szerszego grona. Musiałam obejść się smakiem - nie dla psa kiełbasa. Ku mojemu zaskoczeniu, do blogosfery znów zawitała Isanowska żurawinka. Jak grzyby po deszczu zaczął pojawiać się wysyp recenzji najnowszego żelu u blogerek, które nie otrzymały go w ramach współpracy. Początkowo, nadaremno szukałam żurawinki na półkach Rossmanna. No tak, w końcu świąteczna edycja limitowana. Pomyślałam, że albo nie dotarła jeszcze do mojego Rossa, albo sprowadzili tylko kilka sztuk, które od razu zostały wykupione. Płomyk nadziei na posiadanie przeze mnie żelowej żurawinki już dawno zgasł. Wzniecił się na nowo, kiedy pewnego razu wybrałam się do Rossa i przystanęłam standardowo przy regale z żelami pod prysznic. Tego samego dnia, jakąś minutę wcześniej, moje oczy powiększyły się do rozmiaru pięciozłotówek, kiedy włożyłam do koszyka limitowaną edycję mydła do rąk z Isany, na którą również polowałam od długiego czasu. Kiedy moim oczom ukazał się także żurawinowy żel, doznałam już wytrzeszczu. Na półce stały tylko dwie sztuki. Pomimo mojej dziwnej sympatii (miłością mogę nazwać jedynie miłość do trawy cytrynowej) do żurawiny, wzięłam tylko jedno opakowanie. 
Z perspektywy czasu, cieszę się, że wzięłam tylko jedno. Nawet nie jesteście w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo bałam się używać tego żelu. Gdy zaaplikowałam go po raz pierwszy, będąc jeszcze w łazience, zaobserwowałam na swojej skórze małe, czerwone krostki. I to nie kilka, a całe stado. Byłam przerażona. Po drugim użyciu było tak samo. Ogarnęła mnie niemalże rozpacz, jak moja żurawinka mogła zafundować mi coś takiego. Nie raz miałam okazję korzystać z żelów Isany i nic niepokojącego u mnie nie występowało. Nie mogłam tego zrozumieć, zwłaszcza, że wszystkie recenzje, jakie czytałam na temat żurawinowej Isany były pozytywne, a nawet do przesady wychwalające. Pomimo tego, że przestałam używać żelu, intruz w postaci pokrzywki nie miał ochoty mnie opuszczać. Przesiadywał u mnie jeszcze jakiś tydzień, a swędział cholernie, nie do wytrzymania! Po moich wnikliwych analizach doszłam do wniosku, że jest to niemożliwe, aby moja skóra tak mocno reagowała na ten produkt, ponieważ wysypkę miałam jedynie na całych rękach, od dłoni do ramion. Moja hipoteza, chyba słuszna, była następująca: uczuliły mnie gałązki sosny, jakie przywiozła do mieszkania matka mojej współlokatorki. Stało się to akurat w dniu, kiedy po raz pierwszy użyłam nowego żelu. W domu mieliśmy kiedyś żywą choinkę i nic mi się nie działo, więc tym razem początkowo nie zwróciłam większej uwagi na te gałązki. Gdy wyczytałam w necie o podobnych reakcjach jak moja na wydzielane przez sosnę soki, kazałam współlokatorce wywalić to dziadostwo. Po kilku dniach wysypka ustąpiła, a ja mogłam wrócić do mycia się żurawinowym żelem.
Opakowanie: Plastikowe i przezroczyste, czyli to, co lubię najbardziej. Dobrze trzyma się je w dłoniach. Etykieta nie jest może zachwycająca, ale widok żurawiny wystarczy. Z tyłu był naklejony papierowy prostokącik z informacjami od producenta w języku polskim, ale szybko został unicestwiony przez nadmiar wody. Zakrętka "klikowa" otwiera i zamyka się bez problemów.
Kolor: Żurawinowy, czyli jasnoczerwony.

Zapach: Chyba nie wąchałam żurawiny w oryginalnej postaci, ale większość żurawinowych produktów posiada podobny zapach, zatem domniemam, że i żel pachnie żurawiną;) Wyczuwalna jest też biała herbata. Niestety zapach nie utrzymuje się na skórze. Co śmieszne, najintensywniej pachnie po ponownym wejściu do łazienki niedługo po kąpieli. 

Konsystencja: Niezbyt gęsta, raczej taka "lejąca się".
Działanie: Myje. Dobrze się pieni (przez OS'y zapomniałam niemalże jak wygląda piana :P). I to by było na tyle pozytywów. Nie znalazłam minusów w innych recenzjach tego żelu, ale moją skórę wysuszył, a dodatkowo spowodował zaczerwienienia na ramionach:(

Wydajność: Żel jest wydajny, spokojnie starcza na miesiąc codziennej kąpieli. 

Skład: 

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 300 ml
Cena: 2,99 zł (w promocji; bez promocji: 3,99 zł)

Lubicie żurawinę? Używacie żeli Isany? Kusicie się na edycje limitowane czy przechodzicie obok nich obojętnie? :)

niedziela, 24 lutego 2013

Aaałaa, czyli degradacja antyperspirantu od Fa

Dawno, dawno temu posiadałam antyperspirant Fa Pink Passion. Nie pamiętam, ile sztuk zużyłam, ale na pewno nie było ich zbyt wiele. Kojarzyłam natomiast piękny, jak na antyperspirant w kulce, zapach oraz pewien mankament. Po bardzo, ale to bardzo długim czasie postanowiłam przekonać się czy ów niemiły aspekt występuje nadal.

Opakowanie:  Przyglądając się opakowaniu w domu, stwierdziłam, że coś mi tu nie pasuje. Zorientowałam się, że kiedyś było inne. Miało troszkę inny kształt oraz było prześwitujące, dzięki czemu zawartość była widoczna. Etykieta także uległa małym przeobrażeniom. Na lepsze. Obecna wersja opakowania również jest mała, plastikowa i, na moje nieszczęście, różowa. Ma dosyć dziwny kształt, co jednak nie przeszkadza w jego wygodnym trzymaniu w ręce. Kulka nie zacina się.
Konsystencja: Ciężko jest mi ją określić poprzez nieprzezroczyste opakowanie. W starej wersji przybierała ona formę płynną. Podejrzewam, że teraz jest tak samo.

Kolor: Brak. Zawartość jest przezroczysta.
Zapach: Delikatny, ale piękny. Mój nos wyczuwa nutę kwiatową, co potwierdza napis na etykiecie. To właśnie z powodu zapachu ten antyperspirant zajmował u mnie miejsce na podium. Konkretnie: drugie. 

Działanie: Właśnie dobrnęliście do kwestii mankamentu. Wcale nie zapomniałam z jakiego powodu już tak dawno nie zakupywałam tego produktu. Niestety, w tym przypadku czas nie leczy ran. Dosłownie. Nie wiem dlaczego antyperspirant strasznie podrażnia moją skórę. I nie ma to akurat znaczenia czy skóra pach jest świeżo po depilacji, czy też przez kilka dni nie widziała na oczy maszynki do golenia. Każde zetknięcie ze skórą wywołuje pieczenie! W pierwszym przypadku - cholerne, w drugim - trochę mniejsze. Być może jest to kwestia składu. Nie wiem, nie znam się na tym. Ale tym bardziej wkurza mnie zamieszczony na etykiecie napis "skin-friendly". Dodatkowo, produkt strasznie wysusza skórę. Pod pachami mam jedną wielką Saharę w postaci białego okręgu. Następnym razem nie będę miała już dylematu czy zakupić kolejną różową "kulkę". Niestety, chyba muszę stwierdzić oficjalnie, że antyperspirant Fa Pink Passion został właśnie zdegradowany i znalazł się poza podium.

Wydajność: Średnia. Starcza na jakieś 3-4 tygodnie.

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 50 ml
Cena: 6,39 zł (w promocji)

wtorek, 19 lutego 2013

Balsam kiwi ciało ożywi?

Po przygodzie z orangutanem nie chciałam ryzykować zakupem kolejnego niewypału, więc tym razem zamiast masła nabyłam balsam do ciała. Zupełnie zapomniałam, że posiadam w domu balsam, którego jeszcze nie zużyłam pomimo jego przepięknego zapachu (nie pytajcie dlaczego, bo sama nie wiem). Któregoś dnia na poprawę humoru wybrałam się do drogerii bez potrzeby nabycia czegoś konkretnego. Poszłam sobie ot tak, pooglądać. Ychy... jaaasne, żeby tylko na oglądaniu się skończyło :P W owym dniu rzuciły mi się w oczy kolorowe, smacznie wyglądające tubki. Powąchałam wszystkie dostępne wersje zapachowe i bez zbędnych ceregieli wybrałam balsam do ciała Naturia z kiwi.


Od producenta: Nawilżający balsam do ciała Naturia o świeżym owocowym zapachu zapewnia optymalną pielęgnację skóry. Nadaje jej gładkość i elastyczność oraz sprawia, że pozostaje miła w dotyku. Specjalnie opracowana receptura zawiera nawilżający ekstrakt z kiwi.

Opakowanie: Standardowa plastikowa tubka z nakrętką. Swoją drogą, ów nakrętka jest bardzo dobrze zamocowana, bo nie mam siły jej odkręcić. Zapytacie po co. A no po to, żeby wydobyć z opakowania całą zawartość bez jego przecinania. Balsam powoli zbliża się do dna, a że nie mam ochoty mocować się z plastikiem, to bez nożyczek jednak się nie obędzie. Na zdjęciu doskonale widać wąską szyjkę tubki, więc taka duża nakrętka tylko przeszkadza.


Dobrym rozwiązaniem dla mnie byłaby jednak mniejsza nakrętka umieszczona na górze szyjki (wtedy łatwiej wydobywałoby się resztki balsamu, bo można byłoby zrolować tubkę jak po paście do zębów), ale wątpię czy takie zakończenie byłoby w stanie utrzymać całą tubkę do góry nogami. Jeśli już muszą produkować olbrzymie nakrętki, to niech chociaż będą luźniej zakręcane :P 
Nie podoba mi się też samo tworzywo opakowania. Jest bardzo niepraktyczne, bo mając posmarowane ręce, najzwyczajniej w świecie wyślizguje się z nich.
Plusem jest na pewno design, zwłaszcza na przedniej etykiecie. Sam konkret, czyli co to, od kogo i po co, uzupełniony smakowitym obrazkiem kąpiących się w mleku (/jogurcie, o czym mowa niżej :P) połówek kiwi. Aż ma się ochotę skoczyć do sklepu po te owoce.

Kolor: Jasnozielony.

Konsystencja: Kremowa, średniogęsta. Bez problemu rozprowadza się ją na ciele.


Zapach: Bardzo delikatny. Faktycznie, wyczuwalna jest nuta kiwi. Właściwie to balsam bardziej pachnie jak jogurt o smaku kiwi. Utrzymuje się na skórze przez kilka godzin, zanikając stopniowo. Dla samego zapachu warto zakupić balsamowe kiwi.

Działanie: Balsam błyskawicznie wchłania się w skórę i mam wrażenie, że z podobną prędkością pozostawia ją samą sobie. W tej chwili, po pięciu godzinach od wzięcia prysznica, nadal mam suche chociażby przedramiona czy okolice pach. 

Wydajność: Słaba, jak na balsam przystało.

Dostępność: Astor
Pojemność: 200 g
Cena: 5,90 zł


Edit: W dniu dzisiejszym balsam ledwo dyszał i ostatkiem sił wypluwał zawartość. Jako, że nie lubię marnować kosmetyków, gdy zbliżają się ku końcowi, sięgam po nożyczki. I całe szczęście! Kopara opadła  mi na sam widok "resztek". A wszystko przez utrudniającą plastikową big nakrętkę...

czwartek, 14 lutego 2013

Ogłoszenia parafialne :p

Kto by pomyślał, że wierszyk, który został wymyślony na szybko na potrzeby konkursu może zostać wyróżniony publikacją na blogu organizatora, a do tego zostać nagrodzony. Tak właśnie było w moim przypadku :P Do dzisiaj ciężko jest mi w to uwierzyć. Nie będę przytaczać mojego poemaciku, bo Słowackim nie jestem :P A najbardziej ucieszył mnie taki obrazek:

http://rudaa12.blogspot.com/2013/02/wyniki-mojego-pierwszego-rozdania.html

Druga wiadomość jest taka, że tylko dzisiaj z okazji Walentynek można otrzymać darmową przesyłkę za złożenie zamówienia powyżej 14 zł na stronie Candle Room. Myślę, że jest to bardzo korzystna oferta, zwłaszcza dla fanów Yankee Candle (cena jednego wosku to 6 zł, a niektóre są nawet po 5 zł)! Od jakiegoś czasu przymierzałam się do zakupu wosków, ale niestety u siebie w mieście nigdzie nie mogłam ich znaleźć. Postanowiłam zatem zaczaić się na jakąś promocje i tym sposobem dzisiaj zamówiłam sobie trzy woski: Beach Walk, Mango Peach Salsa i Vanilla Lime. Radzę się pospieszyć, bo dużo zapachów jest już niedostępnych:(

Życzę wszystkim zakochanym (i nie tylko) udanych Walentynek!:)

poniedziałek, 11 lutego 2013

Mydło do rąk bliskie ideału?

Od dawna nie mogę natrafić na dobre mydło do rąk w płynie, które w pełni będzie mnie satysfakcjonować, czyli: dobrze myć, wytwarzać dużo piany, nie kleić skóry i ładnie pachnieć również po jego użyciu. Acha! Powinno być jeszcze wydajne, a ta cecha irytuje mnie najbardziej przy każdej wizycie w łazience. Porównując ilość mydła, jakie zużywa moja współlokatorka, zaczęłam się zastanawiać, z którą z nas jest coś nie tak. Sprawa ma się następująco: od połowy września do chwili obecnej zużyłam 4,5 opakowań mydła o pojemności 500 ml (poza jednym 400 ml wyjątkiem), a współlokatorka niecałe 1,5. Pomyślałam, że albo ja mam świra na punkcie czystych dłoni, albo ona nie dba o swoje. Patrząc racjonalnie: myję dłonie po każdym przyjściu do mieszkania (wiadomo, pozbywam się "miejskich" zarazków), po każdym skorzystaniu z toalety, po każdym myciu naczyń śmierdzącymi detergentami i po każdej innej sytuacji zabrudzenia rąk. Czy jest w tym coś dziwnego? Dla tych, którzy mają wątpliwości - nie posiadam obsesji, w której nie rozstawałabym się z tą czynnością przez 24 h w ciągu doby. A gdy już myję ręce, to najczęściej aplikuję na dłonie zawartość mydła z jednorazowego przyciśnięcia pompki, góra - dwukrotnego przy silniejszych zabrudzeniach. Zatem wniosek jaki mi się nasuwa jest jeden: dzielę pokój z kimś, kto nie myje rąk lub czyni to w minimalnym stopniu. Wniosek nr dwa: druga współlokatorka chyba podpieprza mi mydło:] Są pewne przesłanki, ale to nie one miały być tematem dzisiejszego postu...
Wracając do najnowszego mydlanego nabytku... ostatnio kupiłam zachwalane przez wiele blogerek mydło Isana, dostępne oczywiście w Rossmannie. Skorzystałam z promocji, co dodatkowo zachęciło mnie do zakupu. Nie zastanawiałam się długo nad wyborem i w koszyku wylądowała wersja mango & pomarańcza


Opakowanie: Standardowy plastikowy, przezroczysty pojemnik z pompką.

Kolor: Jasnopomarańczowy.

Konsystencja: Kremowa.

Zapach: Faktycznie, można wyczuć osobno mango i pomarańczę. Jednak w połączeniu przypominają mi zapach soku multiwitaminowego, za którym nie przepadam, stąd i intensywność zapachu mydła mnie drażni. Intensywność uznaję za zaletę jedynie dzięki temu, że zapach utrzymuje się na dłoniach przez długi czas. Pewnie utrzymywałby się dłużej, gdyby nie to, że od razu po każdym umyciu smaruję je kremem.

Działanie: Spełnia najważniejsze cechy: myje i nie klei dłoni. Daje poczucie świeżości i czystości.

Wydajność: Biorąc pod uwagę niuanse, o których pisałam na wstępie, już nie wiem jak mam oceniać wydajność zużywanych mydeł. Obecnie zawartości mam troszkę więcej jak połowę, ale obstawiam, że do końca miesiąca zużyję ją w całości. Dotychczas, gdy jedno mydło starczało mi na miesiąc, twierdziłam, że wydajność jest słaba. Teraz zmieniam zdanie i stwierdzam, że była/jest ona średnia.

Dlaczego twierdzę, że recenzowane mydło z Isany jest bliższe ideału, którego jednak wciąż poszukuję?
+ dobrze myje
+/- wytwarza średnią pianę
+ nie pozostawia poczucia poklejonych rąk
+ zapach utrzymuje się na długo po umyciu
+/- średnia wydajność
- drażniący zapach multiwitaminy

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 500 ml
Cena: 3,49 zł (w promocji)

Lubicie mydła z Isany? Jaka wersja zapachowa jest Waszą ulubioną? Czy możecie polecić mi jakieś idealne, Waszym zdaniem, mydło do rąk w płynie? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie:)

Spieszę donieść :P

No może nie takie "spieszę", bo dowiedziałam się o tym dwa dni temu :P W sobotę w nocy włączyłam przegląd najnowszych postów blogerek, które obserwuję. Prawie bym go nie zauważyła, ale w ostatniej chwili przeczytałam tytuł "Wyniki rozdania". Pierwsze, co pomyślałam to "Eee to na pewno nie ja. Chociaż... biorę udział w tylu rozdaniach, więc może...". Wśród kilku zdań zaczęłam szukać wzrokiem, kto jest tym szczęśliwcem i zamarłam, gdy przeczytałam "Neonowa"! Choć do tej pory wygrałam dwa rozdania, to tak naprawdę to trzecie jest pierwszym z prawdziwego zdarzenia, gdzie nie muszę dokładać do interesu;) Możecie się śmiać, ale czułam, że to różowe cudeńko będzie moje (chodzi o balsam z Sorayi) :P W sumie tylko dla niego wzięłam udział w konkursie, bo już dawno chciałam go wypróbować. Nawet ostatnio myślałam o jego zakupie, bo widziałam fajną promocję w SP, ale na szczęście (dla mojego portfela) wstrzymałam się;)

http://kosmetyczka-recenzji.blogspot.com/2013/02/wyniki-rozdania.html

piątek, 8 lutego 2013

Babcina higiena intymna

Dotychczas byłam wierna żelowi do higieny intymnej Intimea (recenzja tutaj). Trochę mi się "przejadł", bo używałam go nieprzerwanie od kilku lat. Chciałam jakiejś odmiany i przy okazji zakupów w Rossmannie któregoś dnia, rozglądałam się za jego zamiennikiem. Przyznam, że nie było zbytniego wyboru, ale moją uwagę przykuło ciemne opakowanie z Green Pharmacy. Wcześniej nie miałam do czynienia z tą marką, więc zakupiłam łagodzące mydło do higieny intymnej (szałwia), myśląc przez chwilę o byciu pionierką w recenzowaniu go w blogosferze. Jakież było moje zaskoczenie, gdy jeszcze tego samego dnia któraś blogerka opisała jakiś produkt z GP, a w przeciągu kilku dni, zaczęły pojawiać się kolejne recenzje.


Opakowanie: Plastikowa buteleczka koloru brązowego, przypominająca starodawne kosmetyki czy lekarstwa z babcinej apteczki. Dopiero po jakimś czasie używania mydła zorientowałam się, że odcień pojemnika nie jest aż tak ciemny, żeby uniemożliwiał zobaczenie pozostałej zawartości. W tym celu należy przyłożyć opakowanie pod światło.
Buteleczka wyposażona jest w pompkę. Ogólnie uwielbiam kosmetyki z pompką do momentu, gdy muszę zabrać je ze sobą w podróż. Zawsze mam obawy, że zawartość jednak wydostanie się z opakowania, nawet gdybym uprzednio mocno je zakręciła. 


Pompka ma wysoką, wąską szyjkę. Niestety, w przypadku mocniejszego dociśnięcia jej, czasami się zacina. Można się wystraszyć, gdy niespodziewanie odskoczy nam w górę :P

Konsystencja: Żelowa. Dziwię się, dlaczego produkt nazwany jest mydłem, a nie po prostu "żelem", jak w przypadku innych firm. "Mydło" dobrze się pieni.
Kolor: O dziwo zielony.

Zapach: Prawdopodobnie jest to zapach szałwi. Cóż, nie mam sposobności tego sprawdzić, aczkolwiek dla mnie zapach mydła kojarzy się ze śliwką :P Jest łagodny, naturalny, nie czuć chemii. Nie jest taki zły, ale nie podoba mi się.

Skład: Nie interesuję się składami, ale może ktoś będzie ciekawy: 
Działanie: Mydło spełnia swoją rolę - myje, daje poczucie komfortu. Co najważniejsze, nie podrażnia. Nie znalazłam minusów w jego zastosowaniu. Mogę dodać za producentem, że zawarta w składzie szałwia "znana jest ze swych ściągających, bakteriobójczych oraz łagodzących właściwości".

Wydajność: Duża, pomimo tego, że mam wrażenie, iż po jednym przyciśnięciu pompki wydobywa się z niej za dużo zawartości, z którą nie wiadomo co zrobić.

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 370 ml
Cena: 6,49 zł

poniedziałek, 4 lutego 2013

Styczniowe Newsy 2013

Zdecydowanie wolę tworzyć posty garbagowe niż newsowe. W garbagu cieszę się jak dziecko, że coś zużyłam do końca, za to przy newsach mam wyrzuty sumienia, bo najczęściej jest tak, że wydaję swoje ostatnie pieniądze na jakiś kosmetyk, bez którego spokojnie mogłabym się obejść. Tym razem nie było inaczej, ale wiecie jak to jest... styczniowe promocje (a nawet i standardowe ceny) kusiły tu i tam :P

W styczniu nabyłam:


A bardziej szczegółowo:

Myju-myju:

1. Żel pod prysznic Mariella Rosi (Brazil) - bo kocham Mojito :D Ja nie wiem kiedy wykorzystam te 600 ml :O
2. Żel pod prysznic Isana (żurawina & biała herbata) - w końcu udało mi się go dorwać!


Pożywka dla kłaków:

3. Odżywka do włosów Alterra (granat & aloes) - czy pełnowymiarowa wersja zachwyci mnie tak jak jej miniaturka?;)
4. Szamponetka Delia No.1 (brąz 4.0) - czas na kolejne farbowanko:)


Oczyszczanie gębuli:

5. Mleczko do demakijażu BeBauty (skóra sucha i wrażliwa) - dawno nie miałam różowej wersji, więc chcę sprawdzić jak się miewa obecnie.
6. Peelingujący żel przeciw wągrom Clean & Clear - postanowiłam ostro powalczyć z niechciejstwami twarzowymi!


Co nieco dla grabi:

7. Mydło do rąk Isana (mango & pomarańcza) - przy pierwszej wizycie w Rossie nie było lepszego wyboru.
8. Mydło do rąk Isana (kaminzauber) - przy drugiej wizycie nie mogłam uwierzyć, że jest! :D Idealny komplet do żurawinowego żelu :D


Pielęgnacja ciała:

9. Balsam do ciała Joanna (kiwi) - tym razem nie rozglądałam się za orangutanami :P
10. Masłełko do ust Nivea (karmel) - cholera, jednak kupiłam! To wszystko przez Was :P No dobra - i przez promocję :P


"Akcesoria" (?) kosmetyczne:

11. Podpaski Bella Perfecta (zielone) - hm, to chyba nie te, które chciałam :P
12. Płatki kosmetyczne Carea - aż dziwne, że jeszcze ich nie miałam :P
13. Szczoteczki do zębów z Rossmanna (x2) - wolę jednak kupować je w Szwablandii...
14. Pęseta Donegal - w moim świątecznym etui pełnym różnych akcesoriów brakowało mi tylko jej;)
15. Patyczki do uszu Iseree - faktycznie, będą służyły tylko do uszu a nie do korekcji makijażu :/


Kolorówka:

16. Eyeliner Bell (Glam night czarny) - nie zawsze warto kusić się na promocje :|

Znacie/lubicie/odradzacie?;)

niedziela, 3 lutego 2013

Styczniowy Garbage 2013

Zauważyłam, że w blogowej sferze najbardziej lubię oglądać posty denkowe. To śmieszne, że tak bardzo cieszy mnie widok plastikowych opakowań :P Może jest tak dlatego, że mam pewność, iż dana blogerka w pełni (czasem nie) zużyła dany produkt i jej recenzja może być bardziej rzetelna, dzięki czemu zachęci/zniechęci mnie do jego zakupu.
Moje pierwsze zużycia w tym roku wprawiły mnie w osłupienie. Po raz pierwszy (od momentu założenia bloga) udało mi się wykończyć aż tyle kosmetyków! Jestem z siebie dumna :D Przynajmniej zmniejszyło to moje wyrzuty sumienia po styczniowych zakupach, które pojawiają się w następnym poście :P


Poniżej znajdziecie moje krótkie opinie na temat zawartości styczniowego garbagu:

1. Mydło w płynie Luksja (róża & mleko):


Jest to pierwsze mydło z Luksji, jakie miałam okazję wypróbować. Posiadało przyjemną kremową konsystencję. Pieniło się, zapach przeciętny. Niestety nie zauważyłam, że zawartość uzupełniacza wynosiła jedynie 400 ml. Standardowo, skończyło się błyskawicznie, więc słaba wydajność. Nie kupię ponownie.

Dostępność: Rossmann, Real, Astor
Cena: 3,69 zł (w promocji)
2. Mleczko do demakijażu BeBeauty (skóra normalna i mieszana):


Z sentymentem patrzę na to opakowanie, które nie będzie już dostępne, bo jak za pewne wiecie, w Stonce możemy spotkać już tylko nowe wersje. Mleczko odpowiada moim potrzebom, choć mogłoby być doskonalsze. W każdym razie  kupię je ponownie! Nie zmieniam firmy, bo chcę uniknąć podrażnień oczu. Recenzja tutaj
3. Patyczki do uszu:


Nie piszę "bagietki", bo znowu kogoś rozśmieszę :P Szkoda, że już się skończyły. Mimo, iż zakupione w supermarkecie, były dla mnie idealne! Miałam je od września. Oprócz czyszczenia uszu służyły mi do korekcji makijażu. Miały cieniutkie zakończenie. Dodatkowym walorem było opakowanie, które po przyciśnięciu, otwierało się w połowie, dzięki czemu nie trzeba było podnosić całej "klapy" i unikało się wysypywania patyczków. Pudełeczko sobie zachowałam i przesypałam do niego patyczki z innej firmy. Na pewno kupię ponownie!
Dostępność: Real
Pojemność: 200 sztuk
Cena: ok. 2 zł

4. Odżywka do włosów Timotei with Jericho Rose (Lśniący blask):


Poza ładnym zapachem nie zachwyciła mnie. Denerwowała mnie zakrętka (jak w całej serii) i bardzo słaba wydajność. Na pewno nie kupię ponownie!

Dostępność: Real
Pojemność: 200 ml
Cena: 4,99 zł (w promocji)
5. Perfumy Adidas Fruity Rhythm:


Zapach przeciętny. Ulatniał się po kilkunastu minutach! Wielkie rozczarowanie - nie kupię ponownie! Recenzja tutaj.
6. Antyperspirant Dove Go Fresh (grapefruit & lemongrass):


Mleczny kolor i zapach spoconej trawy cytrynowej skutecznie zniechęcił mnie do tego produktu - nie kupię ponownie! Recenzja tutaj.
7. Zimowy krem do rąk Cztery Pory Roku (bawełna norweska & imbir):


Jak na małą tubkę, był wydajny. Do samego końca irytował mnie zapach tabletek Strepsils:] Nawet szybko się wchłaniał. Nie rozgrzewał. Recenzja tutaj. Zmieniłam zdanie co do skuteczności - nie radził sobie jednak z bardzo suchą skórą, nawilżał na krótką chwilę, stąd na pewno nie kupię ponownie! 
8. Żel pod prysznic Original Source (Orange & Liquorice):


Totalne zaskoczenie co do zapachu, który okazał się karmelowy :P Wszystko genialne oprócz marnej wydajności! Kupię ponownie, ale myślę, że dopiero za rok, by umilić sobie zimowe kąpiele;) Recenzja tutaj.
9. Masło do ciała Tutti Frutti (Liczi & Rambutan):


Przeżyłabym wszystkie jego mankamenty, ale czarne kropko-kreski były ponad moją cierpliwość! Wykończyłam je całe i nie zamierzam się z nim więcej użerać - nie kupię na pewno! Plusem było dobre nawilżenie i nawet wydajność, o której zmieniłam zdanie. Recenzja tutaj.
10. Szampon do włosów Elisse (włosy suche i zniszczone):


Totalne zaskoczenie! Bardzo tani i mega wydajny szampon! Przyjemny zapach. Polepszył stan moich włosów - przestały rozdwajać mi się końcówki!:) Na pewno kupię ponownie! Recenzja tutaj.
11. Błyszczyk AVON:


Ciężko wypowiadać mi się na jego temat, gdyż dostałam go od koleżanki tydzień temu. Spontaniczny "prezent", długo by tłumaczyć :P Stan dosłownie terminalny, bo użyłam go może parę razy - końcówka nie sięgała dna. Miał powiększać usta, czego oczywiście nie robił, za to nieprzyjemnie szczypał. Co gorsza - śmierdział jakby śliwką (nie wiem jaki pierwotnie miał zapach :P). Jedynym plusem był przyjemny pędzelek, co mnie zaskoczyło, bo dotychczas spotykałam się jedynie z aplikatorami w formie gąbek. Może wypróbowałabym inne wersje zapachowe.
12. Fluid VICHY Aerateint Pure (nr 23):


Zupełnie zapomniałam, że posiadam pełnowymiarową wersję! Przywiozłam ją sobie z domu, a tu zonk, bo okazało się, że resztki, które zostały na dnie, zaschły :P I na marne było wiezienie opakowania tyle kilometrów :P Krótka recenzja, co prawda próbki, znajduje się tutaj. Przyjęłabym go ponownie, jednak sama bym go nie zakupiła.
13. Żel pod prysznic Original Source (Lemon & Tea Tree):

Glut o zapachu cytrynowej galaretki. Skończył się w mgnieniu oka. Nie kupię ponownie!

Dostępność: Real
Cena: 6,99 zł (w promocji)
14. Atomizer Puma Jamaica (żółta):


Mój ukochany zapach! Nie wiem, które to już puste opakowanie. Niestety, pozostaje mi jedynie forma atomizera, bo bardzo ciężko zdobyć w Polsce perfumy 40 ml! Na pewno kupię ponownie, ale czekam na jakąś promocję :D
I to by było na tyle. Jak widzicie, wiele z w/w kosmetyków mnie rozczarowało, dlatego nie kupię ich ponownie. Jeszcze raz podkreślę, że jestem bardzo zadowolona z ilości zużyć. Chciałabym, żeby w kolejnych miesiącach było podobnie, choć podejrzewam, że ciężko będzie utrzymać ten poziom :P

piątek, 1 lutego 2013

Nie wszędzie trawa cytrynowa pachnie tak samo!

W zapachu trawy cytrynowej zakochałam się dzięki antyperspirantowi Nivea (recenzja tutaj). Uzupełniając zapasy, chciałam spróbować jakiegoś nowego specyfiku pod paszki. Któregoś dnia natrafiłam na promocję antyperspirantu Dove go fresh (grapefruit & lemongrass). Postanowiłam sprawdzić, czy zapach ten, choć pod inną marką, nadal będzie mnie urzekał. 


Opakownie: Kształt ciężki do określenia. Trochę jajowaty, aczkolwiek splaszczony. Nie mniej jednak opakowanie jest bardzo poręczne. 

Kolor: Mleczny! Że też nie pomyślałam, że przy nieprzezroczystym opakowaniu mogę natknąć się na nieprzezroczystą zawartość. Cóż, rysunek trawy cytrynowej przyćmił mój rozum w chwili zakupu... Nienawidzę mlecznych antyperspirantów! Oczywistym jest, że i wersja Dove pozostawia białe plamy na ubraniach. Z tego też powodu staram się używać jej jednak przed założeniem koszulki i czekam do całkowitego wyschnięcia.
Konsystencja: płynna.

Zapach: Od razu przyznam, że trawa cytrynowa z Nivea jest o wiele bardziej przyjemniejsza! W Dove zapach ten pachnie trochę inaczej, co nie oznacza, że jest o wiele gorszy. Bynajmniej tak mi się wydawało na początku korzystania z tego antyperspirantu... Aktualnie jest na wykończeniu i muszę stwierdzić, że kiedy zużyłam jego połowę zauważyłam coś dziwnego. W ciągu dnia czy nawet po wieczornej kąpieli zastanawiałam się, czemu nadal czuć ode mnie potem. Po powąchaniu kulki znalazł się winowajca! Zapach zmienił się tragicznie! Gdybym miała go opisać, użyłabym określenia "spocona trawa cytrynowa"! :| Może zadziało się tak przez połączenie z grejpfrutem? Na początku jednak ten drugi owoc zupełnie nie był wyczuwalny. Nie wiem jaka jest przyczyna zmienionego stanu, ale przecież nie mogłam spocić się po kąpaniu!

Etykieta: Zaczęła mnie denerwować po jakimś czasie, gdy zaczęła się odklejać...
  

... żeby zamienić się obecnie w coś takiego:


Rozumiem, że producent nie jest w stanie zamieścić na tak małym opakowaniu wielu informacji i ciekawym pomysłem jest przetłumaczenie treści na kilka języków, no ale...! Na pewno chciał też przy okazji zaoszczędzić, ale co mu z tego, jak właśnie stracił klienta. Ogólnie etykieta okazała się być 4-warstwowa, a po zerwaniu trzech części oczywiście cały tył opakowania się klei:]

Działanie: Niestety, antyperspirant wysusza skórę, choć w średnim stopniu. Pozostawia też na niej białe ślady. Mam wrażenie, że o wiele bardziej zmniejsza wydzielanie potu niż Nivea, bo wystarczy, że użyję go ok. 2-3 razy dziennie. Ale co mi z tego, skoro i tak czuć tym potem :|

Wydajność: Średnia.

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 50 ml
Cena: 8,99 zł (w promocji)

Sweterki reniferki

Żele pod prysznic Original Source zauważyłam w Rossmannie zanim jeszcze zapanował na nie blogerski boom. Już wtedy spodobały mi się oryginalne opakowania, jednak nie przypatrywałam im się bliżej ze względu na cenę. 
Moja przygoda z OS'ami na dobre rozpoczęła się dosyć śmiesznie. Najpierw natrafiłam na promocję w Realu - byłam wniebowzięta. Ze względu na różnorodność zapachów, wybór nie był taki oczywisty. Wąchałam każdą (dostępną wtedy) wersję, wkładałam do koszyka, wyciągałam, co chwila zmieniałam zdanie. Nie mogąc się ostatecznie zdecydować na jeden, kupiłam dwa. Moja radocha nie trwała zbyt długo, gdyż w następnym dniu dowiedziałam się, że przepłaciłam - w Rossie można było kupić je jeszcze taniej wraz z kuponem rabatowym. Oczywiście, nie mogłam przejść obok tego obojętnie i jeszcze w tym samym tygodniu zakupiłam kolejne dwa żele:]

Moją kolekcję OS'ów (jeśli chodzi o kolejność zużywania) otworzyła wersja zimowa Orange & Liquorice.

Opakowanie: To coś, co mnie najbardziej zachwyca w OS'ach! Przede wszystkim - przezroczyste! Lubię wiedzieć, kiedy kosmetyk się kończy, żeby odpowiednio wcześnie zakupić kolejny, unikając zonka, że nie mam czym się umyć. Po drugie, jest skonstruowane w ten sposób, aby postawić je "na głowie". Brawo, w końcu ktoś z branży kosmetycznej naszego kraju zaczął myśleć! Dzięki temu zawartość ładnie spływa nam na dno bez zbędnego czekania. Po trzecie, opakowanie jest chropowate, więc nie ma mowy o łapaniu pojemnika w powietrzu, gdyż szansa na wyślizgnięcie się z rąk jest mało prawdopodobna (mnie bynajmniej się nie zdarzyło).


No i ogólnie - posiada ciekawy kształt, przez co wyróżnia się wśród żeli, stojących na sklepowych półkach.


Etykieta: Zdecydowanie zasługuje na odrębny opis. Etykiety w OS'ach są genialne! Choć z przodu widnieją zazwyczaj minimalistyczne napisy, to tył totalnie rozkłada mnie na łopatki. Ale po kolei...
Jeśli chodzi o przód pomarańczowej zimowej wersji, to producent ubiera nas w sweter z reniferami, niczym z szafy Kononowicza:] Mimo, iż zwierzaki pochodzą z Laponii, to ślaczki ze śnieżynkami kojarzą mi się z Norwegią. Zamiast mnie ogrzewać, od razu robi mi się zimniej... 
Każda etykieta zamieszczona z tyłu opakowania zawiera odmienny początek, opisując czym wyróżnia się konkretna wersja zapachowa. W przypadku Orange & Liquorice jest tak:


Dalej, już niezależnie od zapachu, jest mowa m.in. o wyborze pomiędzy miłością a nienawiścią, o sposobie używania (czy uchował się jakiś osobnik, który nie wie jak stosować żel pod prysznic???:|), o recyklingu i o niewykorzystywaniu zwierząt do produkcji kosmetyków. Fani weganizmu również odnajdą tam coś dla siebie. 

Zakrętka: Wiele blogerek narzeka na zamknięcie, z którego często wycieka zawartość. Rzeczywiście, dotykając OS'y w sklepie, można wyjść z poklejonymi łapami. I to nie jest wina zakrętki czy rozwiązania "upside down"! Drogie blogerki, nie ściskajcie tak opakowań, to nie będzie problemu z zachowaniem ich czystości. Na dowód:


W niektórych zakrętkach można odnaleźć membranę, która pomaga zaaplikować dostateczną ilość żelu. W pomarańczowym OS'ie jej nie ma.

Zapach: Moim zdaniem najładniejszy ze wszystkich OS'ów, które miałam okazję powąchać! Przyznajcie się, która z Was nie pomyślała, że "Liquorice" to jest "likier/lukier"? :D I ja zaliczam się do grona ignorantek... Ale czemuż się dziwić, jeśli po otwarciu zakrętki wydobywa się zapach karmelu! Nie można było tak od razu napisać "Caramel"? I byłby spokój :D A tak, to do tej pory zastanawiam się, gdzie te pomarańcze i lukrecje... Niestety, zapach jest wyczuwalny jedynie w zawartości butelki lub przez moment na dłoni/gąbce. Z chwilą zaniku piany, ulatnia się i zapach. A szkoda, wielka szkoda...

Kolor: Marchewkowy.

Konsystencja: Akurat w tej wersji jest przyjemna, średnio gęsta. Przypomina mi konsystencję karmelowego sosu do lodów czy gofrów;) Pienić, się pieni, ale słabo.  


Wydajność: Największy minus wszystkich (jak domniemam) OS'ów! Przez niewystarczającą, jak dla mnie, ilość piany oraz nietrwałość zapachu, leję na gąbkę bardzo dużo żelu. Zawartość znika błyskawicznie! A ja się dziwiłam, gdy jakaś blogerka pisała, że jeden OS starcza jej na tydzień...

Działanie: Cóż mogę napisać... na pewno nie wysusza skóry. Jedyny mankament - żel wywołał u mnie drobne czerwone plamki na szyi, dekolcie i plecach, ale nie zwracam na to zbytniej uwagi, gdyż moja skóra często reaguje tak na niektóre kosmetyki...

Podsumowując: 
OS'y stałyby się moimi ulubionymi żelami pod prysznic za:
+ przezroczyste opakowanie
+ "stanie na głowie"
+ antypoślizgowe tworzywo
+ etykietę (design, hasła)
+ zapach
+ kolor
+ ogólną oryginalność
gdyby nie:
- krótkotrwały zapach
- bardzo, ale to bardzo słaba wydajność

Dostępność: Real, Tesco, Rossmann, Astor
Pojemność: 250 ml
Cena: 5,19 zł (promocja)

W każdym razie, jednego można być pewnym, marka Original Source "nie zawiera rutyny";) Miałyście już OS w wersji zimowej? Wolicie wersję pomarańczową czy fioletową?