niedziela, 31 marca 2013

Owocowe upojenie...

Chyba z półtora roku temu moją uwagę w hipermarkecie zwrócił na siebie kolorowy balsam. Wołał w moim kierunku: "Weź mnie, weź mnie, sprawdź jak pięknie pachnę" :D O tym, czy mówił prawdę, przekonacie się za chwilę :P W tamtym czasie nie miałam jeszcze w sobie wyrobionego nawyku regularnego pielęgnowania skóry. Nie cierpiałam smarować się żadnymi balsamami, kremami itd., mimo iż moja sucha skóra powinna być nawilżana w co najmniej podwojonej dawce. Nadal nie lubię samej czynności smarowania (i to się nigdy nie zmieni), jednak na rzecz kwestii zdrowotnych byłam w stanie przekształcić swoje nastawienie. Po zakupie balsamu do ciała "Energia i świeżość owoców" Cztery Pory Roku stosowałam go bardzo rzadko, gdy nachodziła mnie ochota na domowe SPA. Dopiero dzięki blogowi i wprowadzeniu samodyscypliny w zużyciach, przypomniałam sobie o tym balsamie, przez co przeniósł się z pokoju do łazienki;)
Tubka jest krzywa, ponieważ zapomniałam cyknąć fotkę przed jej rozcięciem:/
Od producenta: "Delikatny balsam do ciała o działaniu intensywnie nawilżającym. Zawarte w ekstraktach owocowych witaminy, doskonale odżywiają skórę, czyniąc ją gładką i elastyczną. Systematyczne stosowanie balsamu sprawia, że skóra jest odżywiona i aksamitna. Odpowiedni poziom nawilżenia naskórka i delikatna jogurtowa konsystencja, zapewniają doskonałą pielęgnację."

Opakowanie: Balsam znajduje się w plastikowej tubce z zakrętką na "klik". Tworzywo jest miękkie i śliskie, co mi zdecydowanie przeszkadzało. Było na tyle niefunkcjonalne, że trzeba było przeciąć opakowanie, aby dostać się do "resztek".
"Resztki" starczyły na kilka dni
Opakowanie posiada niesamowitą etykietę, która od razu przykuwa wzrok. Widzimy kwiatki, owoce i wstążki (na odwrocie), a wszystko jest kolorowe i kojarzy się z cieplejszymi porami roku. 

Zapach: Mój ideał zapachowy wśród balsamów! Zresztą, czego innego można byłoby się spodziewać po Czterech Porach Roku?;) Przepiękny aromat, taki mix z owoców leśnych;) Według producenta łączy on w sobie maliny, jagody i wiśnie. Nie wiem tylko czemu zamiast tych ostatnich na opakowaniu widnieją jeżyny :P Zapach nie utrzymywał się długo na skórze. Wielka szkoda:(

Kolor: Biały.

Konsystencja: "Jogurtowa", łatwo rozprowadzająca się. Szybko się wchłaniała. 

Działanie: Balsam spełniał swoją rolę - dobrze nawilżał i odżywiał. Co prawda, robił to jedynie na kilka godzin, ale po upływie tego czasu nie zauważyłam, aby moja skóra była przesuszona. Polecam ten produkt na lato, ponieważ odczuwałam jego właściwości chłodzące, a zimową porą nie był to pożądany stan :P Czy dodawał energii? Jak coś bardzo ładnie pachnie, to od razu poprawia mi nastrój, co może powodować jakąś zwiększoną aktywność :P Nie miałam do niego większych zastrzeżeń poza jednym "ale" - troszkę mnie podrażniał w postaci małych czerwonych plamek:( Przez to też miałam pewne obawy, gdy postanowiłam do niego powrócić. Niestety, mimo sporej przerwy w jego stosowaniu, zaczerwienienia nadal się pojawiały:( Od razu napiszę, że nie musi to dotyczyć wszystkich, jednak osoby o wrażliwszej, alergicznej skórze powinny podejść do niego ostrożnie!
  
Wydajność: Trudno jest mi zaopiniować czy był wydajny, ponieważ nie stosowałam go regularnie.

Dostępność: Tesco (już dawno nie widziałam go na półkach:|)
Pojemność: 250 ml
Cena: ok. 10 zł

sobota, 30 marca 2013

Czar kominka jak bańka mydlana

Podejrzewam, że tak samo jak ja macie już serdecznie dość mroźnej aury, która nie chce nas za cholerę opuścić. Bynajmniej takie zimowe widoki zauważalne są w moim rejonie, gdzie wczoraj spadło sporo śniegu, a i tej nocy ma jeszcze prószyć. Wiosna chyba strzeliła focha, więc póki jeszcze nie przybyła, korzystam z okazji i dzisiaj zrecenzuję ostatni zimowy produkt, jaki pozostał w moich kosmetycznych zbiorach. Zimowe mydło do rąk Isana czar kominka, jak sama nazwa wskazuje, pochodzi niestety z limitowanej wersji. Udało mi się zdobyć je w ostatniej chwili, potem czekało na swoją kolej, więc pomimo, że zima (kalendarzowa) się skończyła, nadal gości w mojej łazience.


Od producenta: "Czyści i pielęgnuje suche dłonie. Pielęgnacja podczas mycia dzień po dniu. Dzięki łagodnej formule z gliceryną ISANA mydło zimowe czar kominka dostarcza ekstra porcji pielęgnacji podczas zimnych pór roku. Skóra dłoni pozostaje miękka i sprężysta a dodatkowo otacza ją kompozycja zapachowa z zimowych przypraw i aromatycznych owoców." 

Opakowanie: Mydło znajduje się w plastikowym, przezroczystym opakowaniu z pompką, działającą bez zarzutów.

Etykieta: Dwie ośnieżone górskie chatki zdecydowanie wpisują się w zimowy klimat. Aż ma się ochotę usiąść przy zapalonym kominku;)

Zapach: Największy plus! Przed zakupem byłam bardzo ciekawa czy mydło będzie w stanie oczarować mnie swoim zapachem. I oczarowało! Podczas mycia rąk ulatnia się bardzo przyjemny, naprawdę zimowy zapach. Nie bez powodu na etykiecie jest napisane "czar kominka", gdyż zapach kojarzy mi się właśnie z grzanym winem:) Mydło pachnie bardzo korzennie. Jeśli ktoś pił kiedyś grzańca, to będzie w stanie wyobrazić sobie ten aromat;) Jest jednak pewien minus. Choć zapach jest intensywny podczas mycia, to bardzo krótko utrzymuje się na skórze:( Pryska niczym bańka mydlana...

Kolor: Bordowy.

Konsystencja: Żelowa, niezbyt gęsta. Niestety słabo się pieni:(
Działanie: Nie powtórzyłabym za producentem, że mydło świetnie pielęgnuje. Owszem, nie wysusza skóry dłoni, ale i tak trzeba je smarować kremem. Zresztą, na etykiecie możemy doczytać dalej "Po umyciu wetrzyj w dłonie krem do rąk ISANA". Bardzo sprytnie;>

Wydajność: Ha! Od kiedy (za czyjąś radą) zaczęłam zaznaczać czarnymi kreskami na etykiecie poziom zużycia mydła, wciąż je mam, mimo że niedługo upłynie miesiąc od kiedy zaczęłam je używać :D Czyli wychodzi na to, że mydła Isany są jednak wydajne, a współlokatorki już mnie nie wspomagają w ich zużywaniu :P

Podsumowując:
+ przezroczyste opakowanie z pompką
+ klimatyczna etykieta
+ piękny zapach
+ wydajność
- edycja limitowana :(
- słabo się pieni
- zapach na skórze szybko zanika :(

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 500 ml
Cena: 3,49 zł

Wszystkim blogerkom życzę wesołych, spokojnych i pogodnych Świąt Wielkiej Nocy!:):*

niedziela, 24 marca 2013

Za szczerość :P

Nie piszę takich informacji dla samego chwalenia się. Nie chcę też sprawić, żeby "gul" Wam skoczył :P Wolałabym raczej, żebyście cieszyły się razem ze mną, choć domyślam się, że może być to trudne lub dla niektórych wręcz niemożliwe;) Po prostu, jest to pewna część mojego bloga, w której znajdzie się miejsce i na tego typu posty. Wczoraj wygrałam konkurs u Malwiny. Należało odpowiedzieć, dlaczego odwiedza się jej bloga. Powiem Wam jedno: szczerość popłaca;) 

http://malinka2709.blogspot.com/2013/03/wyniki-konkursu.html

piątek, 22 marca 2013

40 limonek pod prysznicem

Ostatnio nie mam szczęścia do nowych żeli pod prysznic. Skuszona w sklepie ładnymi zapachami, w domu doznawałam wielkiego rozczarowania. Przyjemny aromat już podczas pierwszej kąpieli zamieniał się w obrzydliwą, mdłą woń. I tak z trzema żelami pod rząd. Mój nos coś za często zaczyna mnie zawodzić. Na myśl o kąpaniu czymś takim, miałam ochotę jak najprędzej wychodzić z łazienki. I wtedy zatęskniłam za OS'ami. Nie miałam innego wyjścia jak sięgnąć po jednego z nich do szafy, w której trzymam spory zapas różnych żeli, czekających z niecierpliwością na swoją kolej. 
Lime kupiłam jeszcze w listopadzie, razem z Lemon. Nie potrafiłam wybrać jednego, więc wzięłam oba, pomimo, że zapachy miały podobne. Jednak co limonka, to limonka. A wiadomo, że tam, gdzie jest limonka, jest i Mojito! :D 

Opakowanie: Wszystkie wersje mają identyczne opakowania. Nie ma sensu, żebym znowu rozpisywała się o moim zachwycie, bo zrobiłam to tutaj.

Etykieta: Ogólne informacje o etykietach - patrz wyżej. Jeśli chodzi o limonkową, to prezentuje się ona następująco: 
Starczyłoby na kilkanaście szklanek Mojito :D
Zakrętka: Tym razem zakrętka posiada membranę, która skutecznie chroni żel przed przypadkowym wypływem. Czytałam, że firma Original Source chce zrezygnować z tych osłonek na rzecz korzystniejszego recyklingu, aczkolwiek nie wiem czy zostało to już wprowadzone. Sprawdźcie swoją limonkową zakrętkę, jeśli kupiłyście niedawno tę wersję;) 
Zapach: Bardzo intensywny i bardzo chemiczny. Wiadomo, nie przypomina naturalnego owocu, ale mi to akurat nie przeszkadza. Podoba mi się ta podróbka limonki;) Niestety, podobnie jak u braci OS'ów, zapach nie utrzymuje się na skórze zupełnie, nad czym bardzo ubolewam. Czuć go podczas i po kąpieli, ale jedynie w samej łazience.

Kolor: Jasna zieleń.

Konsystencja: Gęsta, ale nie glutowata (jak w Lemon)!

Działanie: Dopiero po jakimś czasie użytkowania tej wersji doznałam szoku. U poprzedników nie zauważyłam, aby żel posiadał właściwości pielęgnacyjne! Limonka dobrze nawilżała moją skórę do tego stopnia, że zbędne było nałożenie balsamu. Myślę, że to rezultat zawartych w żelu olejków (Lemon też je podobno zawierał, ale tak jak napisałam, w ogóle tego nie odczuwałam! Może przez wspomnianego gluta?). Drugim i równie dużym plusem było niesamowite orzeźwienie! Mycie się tym żelem naprawdę należało do najprzyjemniejszej części dnia, zwłaszcza na przekór zimowym widokom za oknem. To był mój taki mały przyspieszacz wiosny (bynajmniej w łazience) :P Żel na szczęście nie wywołał u mnie żadnych podrażnień. 

Wydajność: Starczył mi dokładnie na 3 tygodnie codziennego używania. Myślę, że spokojnie mógłby starczyć na trzy kolejne, bo jednorazowa aplikacja nadaje się do umycia całego ciała, jednak ja lubię dużo piany (a z tym w OS'ach jest kiepsko...), więc aplikowałam go co najmniej podwójnie.

Dostępność: Real, Rossmann, Tesco, Astor
Pojemność: 250 ml
Cena: 6,99 zł (w promocji)

niedziela, 17 marca 2013

Kremowa żurawina z dodatkami

O moim zachwycie nad żurawiną wspominałam ostatnio przy okazji recenzji żelu pod prysznic z Isany (tutaj). Swojego czasu zdarzyło mi się też zrecenzować jeden z zimowych kremów do rąk z Czterech Pór Roku (tutaj). Polecam przeczytać sobie zwłaszcza dwa ostatnie zdania, bo dzisiaj napiszę właśnie o żurawinowej wersji. Oczywiście, wszystko wyszło na opak... wersji imbirowej wcale nie zużyłam tak szybko, a żurawinowa wcale nie była w promocji. Przekonałam się na własnej skórze, że trzeba dokładniej patrzeć na to, co się kupuję, a konkretniej na ceny. W grudniu obowiązywała w Rossie promocja na kremy CPR. Wiedziałam wcześniej z gazetki, że będzie zniżka na duże tubki, więc nie wiem czemu nie zapaliła mi się czerwona lampka przy braniu małego opakowania. Zwyczajnie nie popatrzyłam na biały kwadracik z ceną, bo w oczy rzucił mi się tylko ten z czerwoną obwódką z napisem "promocja". Chyba ktoś poprzesuwał "zimówki" właśnie w stronę tego czerwonego. Zadowolona, że taniej kupiłam żurawinkę, czułam jednak jakiś podstęp. Spojrzałam na paragon a tam widniała normalna cena. Wkurzona od razu wróciłam do ekspedientki z zapytaniem czy nie doszło do pomyłki. Biedna, wystraszona pani (nie krzyczałam na nią :P) powiedziała, że podejdzie do regału i sprawdzi. Poszłam razem z nią, a co :P Głupio mi się zrobiło, gdy okazało się, że nie miałam racji, a standardowa cena żurawinowego kremu widniała jak byk. Wiecie, to nie chodzi o to, że zapłaciłam 2 złote więcej, ale już wtedy starałam się zwalczać początki zakupoholizmu, więc byłam zwyczajnie na siebie zła, że gdybym poświęciła chwilę i doczytała cenę, to nie kupiłabym tego kremu, żeby nie robić zapasów. Wytłumaczyć mogę to jedynie tym, że na widok żurawiny przestaję racjonalnie myśleć :P 
Pokutę wyznaczyłam sobie taką, że najpierw zużyję krem imbirowy. Żurawinka strasznie kusiła, więc schowałam ją na dno szafy, żeby nie rozpraszała mnie swoim widokiem. Przyznam, że już po pierwszym zastosowaniu regenerującego zimowego kremu do rąk Cztery Pory Roku (żurawina + miód + mleko) byłam rozczarowana. Czym? Zapraszam poniżej. 
Od producenta: Natłuszczający Krem do rąk o działaniu regenerująco-ochronnym, przeznaczony do codziennej pielęgnacji skóry dłoni w okresie zimy.

Opakowanie: Krem znajduje się w małej, plastikowej tubce o przyjemnym designie. Widok przeważającej czerwieni rozgrzewa nas od pierwszej chwili, mimo spadających kilku uroczych śnieżynek. W dodatku wielki słój miodu zapowiada, że może być smacznie. No i widok żurawinki. Teraz to już całkowite miodzio :D Tubka posiada zakrętkę na "klik", nie zacina się. Nie można jej jednak zdjąć, przez co najlepiej rozciąć opakowanie pod koniec użytkowania kremu w celu swobodnego wydobycia resztek.

Konsystencja: Tłusta, gęsta. Mam wrażenie, że bardziej niż w wersji imbirowej. 
Kolor: Biały.

Zapach: Czyli największe oczekiwanie i jeszcze większe rozczarowanie. Wąchając krem jeszcze w Kauflandzie (wtedy kupiłam wersję imbirową), byłam dosłownie urzeczona zapachem. W takim przekonaniu tkwiłam sobie cały czas i marzyłam, żeby mieć tę wersję. Krem kupiłam, a czar prysł. Zapach stał się nagle mdły, zupełnie niepodobny do żurawiny. Jego intensywność już zupełnie nie pozwalała cieszyć się aplikacją. Doszłam do wniosku, że to wszystko przez połączenie z mlekiem i miodem (nie wiem, z którym składnikiem bardziej). Tak mniej więcej po zużyciu połowy kremu, przyzwyczaiłam się do tego "aromatu" i nie jest on taki tragiczny, jaki wydawał się być na początku. Ale nie powiem, żebym się w nim zadurzała.

Działanie: Nie nastawiałam się na żadne działanie. Najważniejszy był dla mnie zapach. Przez codzienne  dbanie o kremowanie dłoni nie były one w fatalnym stanie w okresie zimowym. Krem używałam tylko w domu, więc nie wiem jakie przyniósłby skutki podczas stosowania na mrozie. Kiedy dłonie były bardziej wysuszone niż zwykle, zimowa żurawina niestety nie dawała sobie rady z ich idealną regeneracją. Nawilżała skórę, ale na bardzo krótko (podobnie jak imbir), przez co smarowałam dłonie od kilku do kilkunastu razy w ciągu dnia. Trzeba było poczekać chwilę aż się całkowicie wchłonie. 

Wydajność: Duża. 

Skład: 
"Krem zawiera: 
*10 % naturalnych olejów (Masło SHEA, olej sojowy, olej sezamowy) o właściwościach natłuszczających, regenerujących i pielęgnujących
*4% ekstraktów z Żurawiny, Miodu i Protein Mlecznych"
Pojemność: 75 ml
Dostępność: Rossman
Cena: 4,99 zł

piątek, 15 marca 2013

Liebster Blog Award

Nie ogarniam już czy Liebster Award, Liebster Blog i Liebster Blog Award jest tym samym wyróżnieniem, ale to trzecie otrzymałam od Justyny B.;) Dziękuję:* Nie ukrywam, że byłam mocno zdziwiona. Po pierwsze, liczba moich obserwatorów nie jest już taka "mała". A po drugie, jest to czwarta nominacja, jaką zdobył mój blog (tak w ogóle, to Justyna już kiedyś mnie nominowała, ale chyba o tym zapomniała ;>). Niektóre blogerki pokazują, jak wielce są obruszone, gdy dostają wyróżnienie po raz n-ty, bo nie chce się im odpowiadać na pytania. Pff... wszak pytania zawsze są inne, więc?:| Niemniej jednak, choć nominacja ta nie jest stricte kosmetyczna, to jednak lubię odpowiadać na pytania (czy różne tagi), a jeszcze bardziej czytać odpowiedzi u innych. Jest to dobry sposób na podzielenie się kilkoma informacjami na swój temat. Nie opisuję swojego codziennego życia, nie dodaję mix'ów fotek z całego tygodnia, bo chcę żeby ten blog był tylko i wyłącznie kosmetyczny. Macie zatem niepowtarzalną okazję, abym na chwilę zrezygnowała ze swojej anonimowości;) Gdyby ktoś z blogosfery chciał mnie jednak bliżej poznać (już widzę ten las rąk :P), "zakolegować się", to serdecznie zapraszam do kontaktu mailowego (adres widnieje w opisie profilu);)


1. Nie rozstaję się z...?
...muzyką;)

2. Mój ulubiony kolor?
Niebieski. W kolorystyce odzieży preferuję jednak czarny.

3. Czego oczekujesz od życia?
Hm... ciekawe pytanie. Właściwie to niczego nie oczekuję. Chciałabym, żeby było długie, przyjemne i niekładące kłód pod nogi.

4. Ulubiona piosenka?
Mam mnóstwo ulubionych piosenek. Ostatnio lubię słuchać
choć jak zaczyna się refren to w myślach słyszę co innego :P

5. Czego w sobie najbardziej nie lubisz?
Lenistwa.

6.Twoja najgorsza wada?
Patrz wyżej;)

7. Uśmiecham się na widok...?
Mojej nowej tapety w komórce;)

8. Upalne lato czy delikatna zima?
Upalne lato.

9. Co przeraża Cię w dzisiejszym świecie?
Akceptacja powszechnie panującej demoralizacji; próba argumentowania na siłę, że brak zasad moralnych staje się "normą".

10. Trzy najbardziej cechujące Cię słowa?
Leniuch, śpioch i internetomaniaczka... 

11. Jak zabijasz zły humor?
Żrę słodycze, przykrywam się kocem i oglądam kabarety :D

Choć bardzo chciałabym zadać każdej z Was jakiś zestaw pytań, to jednak znowu tego nie zrobię. Większość z Was ma obserwatorów od groma, a jeśli dopiero zaczęła przygodę z blogowaniem, to na podstawie kilku postów nie jestem w stanie ocenić, jak "dobrze wykonuje swoją robotę"... Może next time?;)

środa, 13 marca 2013

Landrynkowe pitu pitu

Pomimo mojej nienawiści do koloru różowego, o czym wspominam na każdym kroku, nabrałam chętki na pewien balsam. Paradoksalnie, prawie nie ma miejsca, w którym nie byłby różowy. Przypatrywałam się temu produktowi kiedyś w sklepie, ale nie kusił mnie na tyle, żeby kupić go od razu. Jakiś czas temu była na niego fajna promocja i już byłam zdecydowana na zakup aż tu nagle wygrałam go w jednym z rozdań;) Po kilku dniach od odebrania przesyłki z poczty, zaczęłam stosować wygładzająco-nawilżający balsam do ciała Piękne Ciało Silk touch Soraya
Od producenta: 
Opakowanie: Pod względem rozmiaru jest to standardowa tubka. Wyróżnia ją jednak matowe wykonanie, dzięki czemu wypaćkane dłonie nie zapewnią nam bliższego kontaktu tubki z podłogą. Posiada zakrętkę "na klik", którą niestety za każdym razem trzeba domykać, dociskając ją na środku. Pod zakrętką znajduje się coś, co bardzo mi odpowiada i z czym nie spotkałam się jeszcze w żadnym balsamie. Mianowicie nazwałam to "dzióbkiem" :D 
Zdecydowanie ułatwia on aplikację zawartości, bo nie paćkamy nią na wszystkie strony - wystarczy przyłożyć palec do "dzióbka". Po rozcięciu opakowania nie było problemów z dotarciem do resztek balsamu.
Design balsamu jest strasznie cukierkowaty, landrynkowy, a jednocześnie kobiecy, bo przedstawia wściekłoróżową szpilkę sztuk jeden i czarną hm... podwiązkę? Całość kojarzy mi się z latami 50/60 i z perfumami z pompką. Jestem przekonana, że gdyby Marylin Monroe nadal żyła, to byłaby oczarowana wyglądem opakowania;)

Konsystencja: Kremowa, średniogęsta, choć na zdjęciu może wydawać się "cięższa". 
Nie jest łatwo ją rozprowadzić, trzeba się trochę przy tym "namachać". Niestety nie wchłania się szybko i zostawia tłusty film na skórze przez jakiś czas. 

Kolor: biały

Zapach: Delikatny, ledwo wyczuwalny. Nie przeszkadzał mi, ale też wielce nie zachwycał. Właściwie to pachnie jak zwykły krem :P

Działanie: W odniesieniu do pitu pitu od producenta, jedyne z czym mogę się zgodzić to uczucie gładkiej, "jedwabistej" (nie powinno się mówić "jedwabnej"?) skóry. Co prawda, uczucie to towarzyszy przez krótki czas, ale zawsze. Na pewno nie nawilża skóry na kilka godzin, czyni to jedynie chwilowo. Zdecydowanie nie nadaje się dla osób z suchą skórą, nie zregeneruje jej. Efekt wyszczuplenia? No proszę Was... gdzie? :D Nic takiego nie miało miejsca - sadełko jakie było, takie jest. 

Wydajność: Marna. Zużyłam go w 2 tygodnie. 

Skład: 
Dostępność: Super-Pharm, Natura, Kaufland.
Pojemność: 200 ml
Cena: Otrzymałam go w rozdaniu (najtaniej widziałam go za 9,99 zł, normalnie kosztuje chyba ok. 14 zł).

Ps. Dziękuję Wam za ciepłe słowa skierowane pod adresem Mojego Chłopaka! Widziałam radość w jego oczach i na buźce, kiedy czytał wszystkie komentarze!;)

piątek, 8 marca 2013

Recenzja afrodyzjaka od Mojego Chłopaka;)

Dzisiaj pozostawiam Was z recenzją, którą przygotował Mój Ukochany;) Zaznaczam, że nie ingerowałam w nią pod względem treści czy zdjęć!!! Dokonałam jedynie drobnych poprawek (aż chciałoby się napisać "kosmetycznych" :P) interpunkcyjnych i wizualnych. Przyjmijcie go ciepło, bo to jego debiut:) Ja do tej pory pozostaję pod wielkim wrażeniem;)


"Witam drogie Panie i Panowie (hmm;))!

Jako, iż na Waletynki od Mojej drugiej połóweczki - która prowadzi tego bloga - dostałem nie lada prezent, przyszło mi zrecenzować owy produkt. Jest nim olejek do kąpieli "Johimbina piżmo & jaśmin" z firmy Bielenda. Jestem kompletnym laikiem, jeśli chodzi o kosmetyki, żele, olejki i inne produkty, dlatego też będę posiłkował się troszkę tym, jak pisze takie recenzje Moja dziewczyna. Zatem zaczynamy.
Opakowanie: Jak na zmysł faceta, który w tym nie siedzi, jest wykonane starannie. Przezroczyste opakowanie, dzięki czemu można zobaczyć, ile zostało do zakończenia olejku, łatwo się chwyta, aczkolwiek dla niektórych "niezdar" - czytaj Ja :) - może wypaść w przypadku, gdy mamy mokre ręce, zatem zalecam uwagę. Informacja na naklejce z przodu zawiera znaczek, że jest to olejek zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn - tu nastąpiła moja lekka dezinformacja, gdyż jeśli to afrodyzjak, to czy nie różnią się one zapachowo w wersji dla kobiet i mężczyzn...? Hmm, a może się mylę? Poprawcie, jak nie mam racji.

Od producenta: Naklejka z tyłu kryje taką oto treść: "Rozpieść ciało i uwolnij zmysły kąpielą w niezwykłym olejku miłości. Pobudzający kolor i wyrafinowany zapach odpręża, rozluźnia napięcie nerwowe, likwiduje stres, pobudza mikrokrążenie krwi, dodaje energii, przywraca siły witalne, poprawia samopoczucie i dodaje entuzjazmu. Działanie: Innowacyjna formuła olejku oraz bogactwo składników aktywnych delikatnie natłuszcza, nawilża i wygładza skórę, przywraca jej niezwykłą miękkość i jedwabistość. Zapach długo utrzymuje się na skórze. Efekt: Gładkie, doskonale nawilżone, miękkie w dotyku ciało emanujące świeżością, namiętnością i erotyzmem. Stosowanie: Wlać pod strumień bieżącej wody, lub bezpośrednio na gąbkę podczas kąpieli pod prysznicem.Zapach długo utrzymuje się na skórze".
Z mojego doświadczenia: Nie wiem jak Wy,ale mam czasami takie przekonanie, że im więcej tekstu/zapewnień, achów, ochów itp., tym więcej dany producent ściemnia zachwalany produkt - zupełnie jak z politykami:). Przetestowałem kilka razy olejek i porównując to, co pisze producent a moje doświadczenia, stwierdzam co następuje:

Zapach: Po otwarciu przyjemny, stwierdziłbym, że bardzo pasuje do różowej wersji tego olejku. Na myśl po pierwszym zbadaniu przyszło mi coś a'la jagody z lasu, ale gdzieś jakby nie do końca:). Producent zapewnia, że długo utrzymuje się na skórze. Po części prawda, ale jest jedno małe "ale". Otoczka zapachu ucieka gdzieś, jeśli wyjdziemy na chwile na zewnątrz - także efekt lepszy, gdy zostajemy w domu. 

Konsystencja: Jak olejek, miła w dotyku, lekko klejąca, zawierająca miliony malutkich bąbelków powietrza w buteleczce - co ciekawe, występują tylko na górnej warstwie. W dolnej żadnych nie znalazłem. Potwierdzam, skóra "po" jest lekko natłuszczona i nawilżona.

Kolor: Różowy. (Wiem Kochanie Twój ulubiony :) :*)
Wydajność: Tu największe zaskoczenie. Na zdjęciu z gąbką widać, że tyle zawartości wytworzyło niemal Arktykę piany w wannie. Po zakończeniu terapii afrodyzjakowej, mimo braku wody, połowa wanny była w pianie:).
Działanie: Faktycznie, poprzez zapach czuć tą świeżość - mogę to określić: jak nowo narodzony. Krążenie krwi miałem takie same, więc jest to "chłyt matetingowy". Co do efektu erotycznego, ze względu na to, iż czyta to moja Miła :), ocenę pozostawię Wam (działa :P ciiiii).

Czy kupiłbym ponownie? Tak. Druga połówka też musi wyrazić opinię, zatem kupię :) jej i sobie ponownie.

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet dla wszystkich Pań!:)
Pozdrawiam serdecznie!
Ciasteczkowy Potwór"
Ps. Ze swojej strony dodam tylko tyle, że nie zamieszczę informacji gdzie i za ile kupiłam ten olejek, bo jak mogłyście przeczytać wyżej, był to prezent. Myślę, że jako obeznane we wszelkie promocje Blogerki, zwłaszcza w tę pamiętną walentynkową ofertę, pamiętacie co i jak;) Omnomnom... :D

wtorek, 5 marca 2013

Lutowe Newsy 2013

W lutym zaplanowałam sobie, że nie będę rzucała się na wszystkie wszechobecne promocje, bo standardowo więcej kupuję niż zużywam. Starałam się nie kupować za dużo kosmetyków również z tego względu, że oczekiwałam kilku przesyłek.

Oto moje lutowe zakupy:
1. Dwufazowy olejek do kąpieli Bielenda (jagoda acai & awokado)
2. Żel pod prysznic Mildeen (dzika figa)
3. Żel pod prysznic BeBeauty (ekstrakt z owoców egzotycznych)
4. Żel pod prysznic Joanna Sweet Fantasy (wanilia)
5. Specjalistyczny płyn do higieny intymnej AA IntymnaPro (fresh)
6. Sól do kąpieli BeBeauty (trawa cytrynowa & bambus)
7. Musujące kule do kąpieli Dairy Fun (milk & honey, caramel & apple, peach & mango)
8. Patyczki kosmetyczne do korekty makijażu i demakijażu Cleanic
9. 2 x szamponetka Delia No.1 (4.0 brąz)

Nie powiem, żeby wszystkie produkty na powyższym zdjęciu okazały się być niezbędne. Tak naprawdę potrzebowałam tylko nowego płynu do higieny intymnej. Z żelami pod prysznic jak zwykle przesadziłam (jeden dostałam w prezencie od mamy, więc się nie liczy :D), ale już obiecałam sobie, że to koniec!

W ogóle, kosmetyczne plany (bany) na marzec są takie, żeby:
  • nie kupować żeli pod prysznic (poza jednym wyjątkiem, gdyby nagle pojawił się w Rossie żel z edycji limitowanej, na który poluję już chyba od roku... ale jestem raczej spokojna, że prędko się on nie pojawi :P)
  • nie robić zapasów
  • kupować jedynie naprawdę potrzebne kosmetyki, które zastąpią te zużyte
  • kupować jak najtańsze kosmetyki 
  • nie kusić się na promocje (poza ewentualnymi korzystnymi promocjami na perfumy)
  • zużywać kosmetyki po kolei (choć z tym raczej nie mam problemów) 
Wprowadzam sobie takie zasady, ponieważ ostatnio mam bardzo dużo innych wydatków i muszę kategorycznie przystopować z nowymi kosmetykami!:( Niedługo przybędzie wiosna, a moja szafa nie jest w ogóle przygotowana na jej przyjście. Muszę kupić sobie nowe buty, spodnie, itd. Także, chyba rozumiecie :P A jeśli zamieszczę moje zasady na blogu, to będę bardziej zdyscyplinowana do ich przestrzegania :P Plan miał obejmować również kwiecień, ale stwierdziłam, że nie będę na razie hardkorzyć :P "Bana" wprowadzam od dzisiaj, bo przedwczoraj zdążyłam już kupić sól do kąpieli. Pochodziła z edycji limitowanej i byłam przekonana, że zakupię ją dopiero w przyszłej zimie, więc gdy tylko ją zobaczyłam, nie mogłam przejść obok niej obojętnie :P 

Teraz najbardziej ekscytujące nabytki - paczki! :D
Pierwsza przesyłka (wygrana u Nimvy) jest najbardziej kontrowersyjna :P Przyjrzyjcie się uważnie, bo jest to zamówienie z ezebry, na którą jakiś czas temu psioczyłam :P Kod rabatowy przyszedł po jakimś czasie, ale ciągle czekałam na uzupełnienie towaru w magazynie, bo wiecznie były braki. Z tego też powodu zamówiłam tylko jedną rzecz, na której mi zależało, a reszta jest kwestią przypadku :P 
1. Olej kokosowy KTC
2. Tusz do rzęs Revlon Luscious Plumping (czarny, 200% pogrubienia)
3. Eyeliner w pisaku Ingrid (czarny)
4. Kredka do oczu z gąbką L'Oreal (czarna 401 Smoky)
Przypominam, że miałam do wykorzystania 50 zł. W sumie przekroczyłam limit o 25 gr, więc za całość z przesyłką zapłaciłam 7,75 zł. Przesyłkę musiałam opłacić sobie niestety sama, ale za taką kwotę opłacało się kupić nawet sam olej;)

Paczka nr 2 to wygrana u Patishq:

Ostatnia paczka to walentynkowy prezent, który zafundowałam sobie sama:
Yankee Candle!!! :D Zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia! Zapachy są nieziemskie <3
Znacie/lubicie coś z moich nabytków? A jak wyglądają Wasze zakupy? Możecie poszaleć sobie w następnym miesiącu czy jednak tak jak ja zaciskacie pasa? :P

poniedziałek, 4 marca 2013

Lutowy Garbage 2013

Na początek - wow! Osiągnęłam pierwszą magiczną liczbę 50, zarówno w ilości postów, jak i obserwatorów! Dziękuję:* I oczywiście zapraszam do dalszego zaglądania, czytania, komentowania:)

Dzisiaj czas na garbagowy post. Prawie do końca miesiąca w mojej reklamówce przeznaczonej do przechowywania zużytych opakowań znajdowały się tylko dwie próbki. "Ale siara" - myślałam. Jednakże przez ostatnich kilka dni udało mi się wykończyć parę produktów. Nie będę usprawiedliwiać tego stanu rzeczy krótszym miesiącem (jak niektóre blogerki ;>), bo dwa dni to żadna różnica. Styczeń obfitował w wiele pustych opakowań, stąd w lutym pootwierałam dużo nowych produktów, z których niekoniecznie codziennie korzystałam. W dodatku, po zakończonej sesji pojechałam na tydzień do domu i nie zabierałam ze sobą prawie żadnych kosmetyków, bo  mój bagaż i tak był pokaźny. Czy moje tłumaczenia są wystarczające? :P


1. Próbka delikatnie myjącego mleczka do twarzy Madara: 

Kremowa, gęsta konsystencja o biało-żółtawym kolorze. Zużyłam je też do demakijażu oczu i dosyć dobrze sobie z tym poradziło.  Nie podrażniło mojej skóry, w końcu to "ecoface" :P Fajnie pachniało truflami :P Był to bonus do zamówienia, ale chętnie wypróbowałabym pełnowymiarowe opakowanie.









2. Próbka toniku do twarzy Madara:

Co za bubel! Próbka mogłaby być w jakiejś buteleczce, bo po przecięciu opakowania, połowa wylała mi się na rękę. Tonik walił alkoholem na kilometr! W sekundę pojawiło się uczucie ściągniętej skóry, dlatego od razu wylałam wszystko do zlewu. A niby taki "eco", pfff! Nie chcę go więcej!








3. Antyperspirant Fa Pink Passion:

Był jednym z moich ulubionych antyperspirantów. Z powodu  podrażnienia i wysuszenia skóry nie kupię go ponownie. A szkoda, bo zapach miał piękny:( Recenzja tutaj.










4. Balsam do ciała Naturia z kiwi:

Fajny, delikatny balsam. Pomimo, że krótkotrwale nawilżał skórę i wkurzała mnie niepraktyczna zakrętka, to dla samego zapachu może kupię ponownie. Recenzja tutaj.










5. Łagodzące mydło do higieny intymnej Green Pharmacy (szałwia): 

Zdarzyło się z 2-3 razy, że czułam przez nie podrażnienie. Samo w sobie było ok, ale nie podobał mi się zapach suszonych śliwek :P Nie kupię ponownie. Recenzja tutaj.










6. Żel pod prysznic Isana cranberry & white tee: 

Rozczarował mnie. Pachniał mało intensywnie, a do tego strasznie wysuszył moją skórę:( Nie kupię ponownie. Recenzja tutaj.










7. Odżywka do włosów Timotei with Jericho Rose (głęboki brąz):

Nie wiem po co ją kupiłam. Nic nie zrobiła z moimi farbowanymi włosami. Mało wydajna. No i ten smród! Bleee! Na pewno nie kupię ponownie!

Dostępność: Real
Pojemność: 200 ml
Cena: 4,99 zł (w promocji)






8. Mydło do rąk Isana mango & orange:

Mydło prawie idealne. Dobrze myło, pieniło się, nie kleiło rąk.  Najważniejsze, że zapach utrzymywał się bardzo długo na dłoniach. Nie podpasował mi jednak zapach multiwitaminy, ale myślę, że spróbuję innych wersji. Recenzja tutaj.