wtorek, 20 października 2015

Ciasteczkowa perełka od Balea

Będąc zeszłej jesieni w DM, chciałam kupić sobie jakiś nowy balsam do ciała w tubce z Balea. Balsam z letniej edycji sprawdził się u mnie doskonale, więc nie miałam oporów przed zakupem innej wersji. Niestety, zapachy zimowej edycji nie przypadły mi do gustu, więc musiałam poszukać czegoś innego. Moim oczom ukazał się balsam do ciała Balea z olejkiem migdałowym. Opakowanie wyglądało zwyczajnie (nie tak kolorowo jak np. żele), więc sięgnęłam po niego bez przekonania i nie sądziłam, że aż tak zawróci mi w głowie!  
Od producenta:
Opakowanie: Duża tubka wykonana z matowego plastiku, dzięki czemu łatwo trzyma się ją w dłoniach, z zakrętką na „klik”. Na etykiecie widnieją migdały i orzechy marula skąpane w olejku oraz wszelkie niezbędne informacje od producenta.

Konsystencja: Kremowa.
Kolor: Biały.

Zapach: Ciasteczkowy, maślany.

Skład:
 
Moja opinia: Pierwsze, co przykuło moją uwagę w tym balsamie to zapach! Boże, jak ten balsam pachnie!!! Ja wyczuwam w nim maślane, słodkie ciasteczka :D W sumie pachnie bardzo podobnie do szamponu i odżywki do włosów z linii profesjonalnej Balea Oil Repair (w ciemnych, brązowych tubkach), ale jest o wiele przyjemniejszy. Zapach jest intensywny i przez kilka godzin (!) utrzymuje się na ciele.
Konsystencja jest kremowa, więc bez problemu aplikuje się ją na skórę. Jest ona również bogata pod względem składu, ponieważ posiada 40%-ową zawartość oleju migdałowego i słonecznikowego. Z tego też względu balsam pozostawia po sobie lekko „olejkowaty” film (właściwie to bardziej pasuje tu określenie „olejkowata warstewka”). Nie jest tłusty, ale jest cały czas wyczuwalny na ciele, więc najlepiej poczekać chwilę na wchłonięcie i dopiero ubrać się w piżamy (raczej nie polecam stosować balsamu w dzień).
Balsam przeznaczony jest do suchej i wymagającej skóry, czyli akuratnie do mojej. Produkt naprawdę na długo nawilża, odżywia i zmiękcza skórę. Nie ma mowy o żadnych suchych miejscach czy podrażnieniach.
Niedawno z wielkim żalem skończyłam ten balsam. Oszczędzałam go jak tylko mogłam, ponieważ na etykiecie widnieje napis, że produkt pochodzi z edycji limitowanej. Żałowałam, że kupiłam tylko jedną sztukę, bo byłam pewna, że już więcej nie pojawi się na półkach w DM. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się od jednej dziewczyny mieszkającej w Niemczech, że balsam pojawia się sezonowo na jesień co rok! :D Ja raczej w tym roku nie wybiorę się już do Niemiec, ale jeśli Wy macie okazję, to kupujcie go w ciemno!;)
Podsumowując, uważam, że balsam sprawdzi się tak naprawdę u każdego, nawet u posiadacza normalnej skóry, ale trzeba mieć na uwadze bogatą konsystencję, bo nie każdemu może spodobać się „warstewka”, którą pozostawia po sobie. Jednak ciasteczkowy zapach wygrywa wszystko i można przymknąć na to oko;) Szkoda, że balsam jest dostępny sezonowo, ale gdy za rok uda mi się na jesień pojechać do DM, to obowiązkowo zakupię kilka sztuk!

Dostępność: DM, online.
Pojemność: 200 ml
Cena: 1,75

Lubicie balsamy Balea? Które jeszcze balsamy z DM możecie polecić ?

czwartek, 8 października 2015

Zakupy 8-9/2015 + wygrane rozdanie

Jak wiecie, od sierpnia wprowadziłam bana na zakupy kosmetyczne, który w założeniu ma trwać do końca tego roku. Jeśli myślicie, że w związku z powyższym, nie pokażę w dzisiejszym poście żadnego nowego kosmetyku, to się rozczarujecie :P Owszem, pojawiło się trochę nowości, ale wszystko w granicach rozsądku i zgodnie z wytycznymi, czyli kupiłam tylko to, czego mi naprawdę brakowało.
Dodam jeszcze, że jednym z powodów wprowadzenia bana zakupowego była moja tendencja do robienia „niepotrzebnych” zapasów. Jeśli widziałam jakiś kosmetyk w promocji, to często zamiast jednej sztuki kupowałam minimum dwie, nawet jeśli posiadałam już w swoich „zbiorach” produkty tego samego rodzaju. Często też wychodziłam na tym jak Zabłocki na mydle, bo np. dzień lub dwa po moich zakupach ten sam produkt można było kupić w innym sklepie jeszcze taniej. Postanowiłam być bardziej cierpliwą i kupować dany produkt dopiero wtedy, kiedy poprzednik zostanie zdenkowany. Jednak takie rozwiązanie nie zdało u mnie egzaminu, ponieważ w momencie denkowania rzadko udawało mi się skorzystać z jakiejś dobrej oferty i musiałam kupować kosmetyk w standardowej cenie, bo np. dwa dni wcześniej akurat skończyła się na niego promocja. Wróciłam zatem do starego nawyku, ale na nowych zasadach - jeśli już kupuję w promocji więcej niż jedną sztukę danego kosmetyku, to muszę mieć pewność, że zużyję je do końca roku. 

W sierpniu i we wrześniu prawie wszystkie produkty (oprócz jednego) udało mi się kupić w promocji, więc to zawsze jakaś oszczędność;) Zacznijmy od Biedronki, gdzie zakupiłam jak zwykle (1) płyn micelarny BeBeauty (3,49 zł). W Naturze kupiłam mój ulubiony (2) krem do twarzy Bielenda ogórek&limonka (12,69 zł) oraz (3) olejek do włosów Marion macadamia & ylang-ylang (3,99 zł).
Innego dnia dokupiłam w Naturze (4) antyperspirant Fa Sport (5,99 zł) w jednej z dwóch wersji, które się u mnie sprawdziły. W Kauflandzie natomiast kupiłam (5, 6) dwa mydełka w kostce Dove (2, 39 zł). Wybrałam wersję zapachową z figą i ogórkiem.
W Kosmyku kupiłam (7) płyn do higieny intymnej Ziaja macierzanka (7,99 zł). Mogłam kupić go taniej w innym sklepie, ale nie byłam pewna czy to ten sam produkt, ponieważ zmienili etykietę. Gdy okazało się, że nie ma jednak innej „macierzanki”, to już nie chciało mi się po nią wracać i poszłam do Kosmyka, bo miałam tam bliżej. I to jest właśnie ten jedyny produkt, który kupiłam w standardowej cenie. W drugiej turze w Kauflandzie dokupiłam jeszcze (8) płukankę do ust Colgate Plax Cool mint (7,95 zł), która jest ostatnią wersją z Colgate, jaką miałam w planach kupić.
Najbardziej jednak zależało mi na przetestowaniu (9) płukanki do ust Colgate Plax Deep Clean (10,99 zł), więc kiedy tylko znowu pojawiła się w Rosmmannie w promocji, to od razu wylądowała w moim koszyku. Teraz w końcu będę mogła rozglądać się za czymś tańszym :P Innego dnia wzięłam jeszcze (10) pilniczek do paznokci BeBeauty (3,99 zł), po zakupie którego wracałam autem ponad godzinę do domu, bo takie korki były:]
W Rossmannie byłam kilka razy. Kupiłam tam również (11) mydło w kostce Dove (2,49 zł) w wersji klasycznej oraz (12) mydło w kostce Isana Arztseife special (1,49 zł) na mroźniejsze dni, kiedy stan mojej skóry dłoni może się pogorszyć. Ostatnio polubiłam efekt ombre na paznokciach i w tym celu kupiłam (13) bazę peel of Miss Sporty (6,99 zł).
Ostatnim zakupem były (14) maszynki do golenia Maxime (8 zł/dwupak), które kupiłam w Netto. Mam nadzieję, że nie będą aż tak bardzo beznadziejne :P
Mój Ukochany ma dobre serce i wiedząc, że mam bana na kosmetyki (a już najbardziej na żele!), zlitował się nade mną i kupił mi nowość, czyli żele pod prysznic Palmolive o zapachu czekolady i brzoskwini :D Była jeszcze wersja z wanilią, ale nie spodobała się mojemu nosowi.
Moje zbiory zasiliły dodatkowo produkty z Niemiec dzięki wygranej w rozdaniu u rogaczek kosmetycznych. W gratisie dostałam jeszcze odlewki odżywek do włosów z Balea. Zobaczcie, jak wszystko było pięknie zapakowane w wielkiego cukierasa :D Jeszcze raz dziękuję!:)
Jestem zadowolona, że przez dwa miesiące udało mi się sprostać założeniom bana zakupowego! No to teraz zostały już tylko trzy miesiące... :P

czwartek, 1 października 2015

Denko 7-8/2015

Trochę zwlekałam z opublikowaniem dwumiesięcznego denka, ponieważ wrześniowa aura utrudniała zrobienie dobrze oświetlonych zdjęć. Kiedy już udało się sfotografować pustaki, zdałam sobie sprawę, że tylko do dwóch z nich mogłabym podlinkować Wam recenzję, więc najpierw postanowiłam nadrobić kilka zaległości.
Lipcowo-sierpniowe zużycia pozytywnie mnie zaskoczyły! W poprzednim denku pisałam, że po publikacji pustaków mija trochę czasu zanim znowu wrzucę coś do swojej „śmieciowej” torby. Tym razem było inaczej! Kosmetyki kończyły się jak szalone, zdarzało się, że nawet po kilka dziennie. Regularność używania kosmetyków jak widać popłaca, a ja jestem z siebie mega dumna! :D      
 Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Suchy szampon Batiste original: Pachniał świeżo, cytrynowo. Zdecydowanie lepiej i na dłużej odświeżał włosy niż wersja cherry. Niestety, strasznie swędział mnie po nim skalp, więc jeszcze tego samego dnia i tak musiałam umyć głowę.
2. Maska do włosów Kallos Silk: To moja pierwsza maska do włosów i jakże idealna! Włosy były po niej gładkie, lśniące i sypkie. Pachniała przyjemnie, owocowo. Pod koniec zawartości trochę słabiej działała, ale nadal było widać jej pozytywne efekty. Recenzja.
3. Matujący płyn micelarny BeBeauty: Standardowo zużyłam go do demakijażu twarzy z podkładu. Szkoda tylko, że duża pojemność pojawia się sezonowo.
4. Płyn micelarny Rival de Loop: Pierwsze użycie było „wow”, ale potem zaczął szczypać i podrażniać moje oczy. Do tego nie radził sobie dokładnie z ciemniejszą maskarą.
5. Płyn dwufazowy Rival de Loop: Chyba znalazłam ideał! Tutaj pierwsze użycie również było „wow”, ale w porównaniu do poprzednika, uczucie satysfakcji towarzyszyło mi do samego dna produktu. Płyn błyskawicznie domywał wszystko z oczu i nie podrażniał ich! Już nie mogę się doczekać, kiedy zużyję swoje demakijażowe zapasy i będę mogła sięgnąć po niego ponownie!
6. Żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka: Posiadał wygodną w użyciu pompkę. Miał mydlany i intensywny zapach, co mi nie odpowiadało. Dobrze się pienił i dobrze oczyszczał skórę, ale po jego użyciu cera była trochę „ściągnięta”. Na szczęście nie wywołał podrażnień ani wysypu niedoskonałości. Recenzja.
7. Żel pod prysznic Alverde mięta & bergamotka: Mam mieszane uczucia. Konsystencja żelu była rzadka i słabo się pieniła. Pachniał bardzo chemicznie – w butelce bardzo intensywnie, a podczas aplikacji delikatnie. Nie posiadał właściwości nawilżających, ale też nie uczulił skóry.  
8. Żel pod prysznic Oceania trawa cytrynowa: Niesamowity produkt za niecałe 3 złocisze! Sprawdził się idealnie podczas upałów. Miał orzeźwiający zapach (wiadomo, trawa cytrynowa <3), gęstą konsystencję i dobrze się pienił. Jedynym jego minusem jest sezonowość:(
9. Balsam do ciała Bath&Body Works midnight pomegranate: Totalna pomyłka! Nic mi się w nim nie podobało począwszy od zakrętki, poprzez konsystencję, intensywny zapach, cenę, aż po działanie pielęgnacyjne, a raczej jego brak. Nie mogłam przemóc się do jego używania, więc odstawiłam go na kilka miesięcy. Gdy postanowiłam do niego wrócić, okazało się, że akurat stracił swoją ważność. Nie chciałam go wyrzucać, więc zużyłam go pod prysznicem, powiedzmy jako „balsam pod prysznic”, ale nawet pod tym względem się nie sprawdził. Recenzja.
10. Krem pod oczy Rival de Loop Hydro: Lekki krem, który nawilżał i napinał skórę pod oczami. Szkoda, że można go stosować tylko na dolną powiekę, ale dzięki temu starcza na dłużej. Był tani.
11. Uniwersalny krem kojąco-osłaniający Himalaya: Kupiłam go pod wpływem recenzji jednej blogerki. Myślałam, że pomoże mi w walce z wypryskami, ale zawiodłam się. Z łagodzeniem podrażnień lub drobnych ranek również sobie nie poradził. Ostatecznie zużyłam go na skórę nóg po depilacji, więc skończył się w mgnieniu oka.
12. Orzeźwiający balsam do rąk Pat&Rub: Choć pachniał głównie cytryną (tak jak inny produkt z tej firmy), tym razem zapach mi podpasował. Posiadał pompkę air-less, co dodatkowo przełożyło się na wygodę użytkowania. W działaniu okazał się jednak bardzo słaby. Recenzja.
13. Krem do rąk Anida aloes z nagietkiem: To moje drugie opakowanie tego kremu i nie zmieniłam o nim zdania. Jest świetny! Długotrwale nawilża i uelastycznia naskórek, a do tego łagodzi podrażnienia. Ideał za śmieszną cenę! Jak tylko zużyję inne kremy do rąk, zamierzam kupować już tylko ten z Anidy! Recenzja.
14. Krem do rąk Synergen happy day: Pojemność idealna do torebki i w tym celu został zakupiony. Miał bardzo ładny, słodki i owocowy zapach, który okazał się zaskakująco intensywny. Niestety, był to chyba najbardziej krótkotrwały krem do rąk, jaki kiedykolwiek posiadałam – po minucie-dwóch (!) dłonie znowu były suche na wiór:/
15. Perfumowany dezodorant Beyonce Heat Rush: Używałam go zeszłej zimy i to był błąd, ponieważ w ogóle nie wyczuwałam jego zapachu. Dopiero, kiedy zrobiło się cieplej, wreszcie czułam go na sobie. Zapach należał do słodko-cytrusowych, był przyjemny, ale nie utrzymywał się długo.
16. Zmywacz do paznokci Isana zielony: Jest skuteczny i błyskawiczny, jednak nie wpływa dobrze na moją płytkę paznokciową, ze względu na zawartość acetonu. Na razie nie planuję powrotu.
17. Antyperspirant Lady Speed Stick Stainguard: Tutaj powrotu na pewno nie będzie! Wielokrotnie dawałam szansę antyperspirantom LSS w sztyfcie i za każdym razem spotykał mnie zawód. Ta wersja zostawiała białe ślady pod pachami, nie wspominając o żółtych plamach na białych ubraniach, czemu akurat miała zapobiegać! Echh… Któregoś razu wykręciłam za dużo zawartości i sztyft mi się ułamał. Co prawda, udało mi się go zreanimować, ale aplikacja stała się niewygodna. Z powodu pozostawiania śladów stosowałam go jedynie po wieczornym prysznicu, więc nie potrafię powiedzieć, czy radzi sobie z potem.
18. Płyn do higieny intymnej Ziaja intima brzoskwinia: Bardzo chciałam ją przetestować i do tej pory nie wiem, dlaczego. Pewnie myślałam, że będzie ładnie pachnieć. Hm, brzoskwiniowe aromaty w „tych” okolicach jednak się nie sprawdzają. Nie czułam się komfortowo ani z tym zapachem, ani z działaniem tej wersji. Dobrze, że się już skończyła, aczkolwiek długo to trwało, bo płyny Ziaji są bardzo wydajne.
19. Żel do golenia Balea Summer Garden: Zapach taki sobie, liczyłam na słodsze mango. Dopiero w połowie opakowania zaczęłam być zadowolona z tego produktu. Najwidoczniej nie potrafiłam wcześniej z niego korzystać. Powstała z żelu piana dobrze trzymała się skóry. Produkt był nawet wydajny. Do tej wersji zapachowej jednak nie wrócę.
20. Płukanka do jamy ustnej Colgate Plax Whitening: Płukanka miała niebieski kolor, więc smakowo przypominała miętowe pasty do zębów. Smak ten nie był jednak aż tak intensywny jak podejrzewałam. Produkt zadowalająco odświeżał oddech. Nie podobała mi się jedynie zakrętka, ponieważ po jej nałożeniu resztki płukanki spływały na zewnątrz i musiałam wycierać całą butelkę.
21. Pasta do zębów Colgate MaxFresh ActiClean: Po raz drugi w historii całego bloga pokazuję w denku pastę do zębów. Tym razem robię to jednak bardziej dla siebie, ponieważ chcę ją zapamiętać. Już dawno nie miałam tak dobrej pasty! Co prawda, wybielenia nie zauważyłam (zresztą, chyba żadna pasta nie jest w stanie wybielić moich zębów), ale miała dobry posmak i co najważniejsze, pozostawiała po sobie bardzo świeży oddech na bardzo długo, co w połączeniu z powyższą płukanką sprawdzało się doskonale! W tym czasie nie miałam również problemów z bólem zębów czy krwawieniem dziąseł. Aktualnie używam fioletowej wersji, również z mikrokryształkami, ale w ogóle nie jestem z niej zadowolona, więc do „niebieskiej” obowiązkowo wrócę! 
22. Maska do twarzy 7 Skin Scheduler Friday Recovery Mask Acerola LomiLomi: Był to produkt koreański i dopiero teraz zauważyłam, że był tam napis „piątek” (nie pamiętam, w jaki dzień go nałożyłam, ale okazuje się, że pochodzi on z „tygodniowej” serii) :P Maska była w płacie i bez problemu dopasowałam ją do swojej twarzy. Szczerze mówiąc, jak przejrzałam się w lustrze po nałożeniu tej maski, to myślałam, że się posikam! Chyba z pięć minut chichrałam się sama do siebie i nie mogłam przestać, bo wyglądałam prawie jak Hannibal Lecter (to moja pierwsza tego typu maska, więc pewnie stąd to skojarzenie) :D Oczywiście, nie odmówiłam sobie też wystraszenia Mojego Ukochanego :> Trzymałam ją jednak krócej na twarzy niż zalecał producent, ponieważ maź, którą była nasączona, była obślizgła w dotyku i bardzo nieprzyjemna. Jakiejś regeneracji cery nie odczułam, ale przynajmniej jej stan się nie pogorszył :P 
23. Maska-serum + wulkaniczny peeling do stóp Perfecta SPA: Z pewnością jest to jakaś alternatywa dla zabieganych osób, które nie poświęcają swoim stopom za dużo uwagi. Ja akurat w porę wzięłam się za pielęgnację swoich stóp i jestem zadowolona z ich stanu, więc po jednorazowym użyciu tego duetu nie zauważyłam niczego spektakularnego. Naskórek był zmiękczony na krótko i tyle.
24. Maseczka rozświetlająca Rival de Loop Gurkenextrakt & Bisabolol: Dostałam ją jako gratis do jednego z rozdań. Nie widzę jej na stronie Rossmanna, więc chyba jest już niedostępna. Trochę szczypała moją twarz, a do tego… widziałam wszystko na niebiesko :P Miała niebieską konsystencję, więc może dlatego odbijało się od niej światło :P W każdym razie, jest to jakiś dziwny produkt…Została mi jeszcze druga saszetka, ale boję się ją aplikować. 
25. Hipoalergiczne mydło naturalne: Kupiłam je w Biedrze. Miało 200 g, więc dwa razy więcej niż standardowa kostka. Można uznać, że to podróba „białego Jelenia”, ale o wiele lepsza od oryginału :D Mydło było wydajne, dobrze się pieniło i bardzo dobrze oczyszczało ręce oraz pędzle. Kosztowało niewiele, więc nic tylko kupować! :D
26. Mydełko naturalne z nanosrebrem: Z pierwszego egzemplarza nie byłam zadowolona. To jest drugie i dostałam je w prezencie. Nie zmieniłam o nim zdania. Pozostawiało klejące dłonie, nie domywało zapachów i było niewydajne.
27. 2 x Patyczki higieniczne Cleanic: Kupiłam je wyłącznie ze względu na opakowania, żeby trzymać w nich tańsze patyczki i waciki do twarzy. Patyczki same w sobie są ok, ale nie widzę sensu przepłacania. Tak naprawdę jedno opakowanie zużyłam już wcześniej, ale zapomniałam pokazać je w poprzednim denku :P
28. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe: Uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam! Tym razem zużyłam tylko jedno opakowanie, ponieważ używałam ich jedynie do demakijażu oczu, a resztę twarzy zmywałam większymi, owalnymi wacikami.

Ech, tworzenie denkowego postu jest uciążliwe, ale za to jakie satysfakcjonujące! :D Doceńcie moje kilkugodzinne ślęczenie przed laptopem i napiszcie koniecznie, czy miałyście okazję używać jakiegoś produktu;)

Ps. Jak Wam się podoba nowe tło do zdjęć? :D

poniedziałek, 28 września 2015

Kolejna cytryna w zbyt wysokiej cenie

Kilka miesięcy temu zrecenzowałam na swoim blogu otulające masło do ciała, z którego nie byłam do końca zadowolona (recenzja). Dzięki bardzo dawnej wygranej w rozdaniu u Strawberry miałam jeszcze jedną okazję, aby wyrobić sobie opinię na temat produktów firmy Pat&Rub, ponieważ do wspomnianego masła dołączony był orzeźwiający balsam do rąk. Czy tym razem kosmetyk spełnił moje oczekiwania? Zapraszam do lektury!
Od producenta: Prawdziwa bomba dobroczynnych substancji pielęgnujących dla zmęczonej i suchej skóry dłoni. Surowce użyte do skomponowania balsamu odżywiają, nawilżają, zmiękczają, rozjaśniają, koją i uelastyczniają skórę dłoni. Sprawiają, że balsam świetnie się wchłania. Cytrusowo-ziołowy ekoaromat orzeźwia.

Opakowanie: Plastikowe, podłużne, z pompką air-less i zakrętką. Etykieta w kolorze zielonym, design typowy dla produktów Pat&Rub. Dzięki bocznemu prześwitowi przy tejże etykiecie możemy kontrolować zużycie kosmetyku.
Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały.

Zapach: Cytrusowo-ziołowy, intensywny.

Skład: Aqua, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Decyl Cocoate, Glycerin, Citrus Lemon Fruit Extract, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (and) Hydrogenated Olive Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil (and) Hydrogenated Vegetable Oil, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Stearic Acid, Cetearyl Glucoside, Parfum, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Hyaluronate, Sodium Phytate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Citral, Citronellol, D-Limonene, Geraniol, Linalool.

Moja opinia: Po raz pierwszy miałam do czynienia z taką nietypową formą opakowania produktu do rąk. Nie dość, że nie jest ono standardową tubką, to posiada pompkę i to jeszcze typu air-less. Z jednej strony spodobało mi się to rozwiązanie, bo łatwiej i wygodniej wydobywa się odpowiednią ilość balsamu, ale z drugiej strony zastanawiam się, czy jest ono rzeczywiście ekonomiczne. Pompka typu air-less ma powodować, że zużyjemy produkt do „ostatniej kropli”, ponieważ jego zawartość jest wypychana przez unoszące się dno. Kiedy teoretycznie zużyłam swój balsam, czyli kiedy dolna część pompki doszła do samej góry opakowania, widać było resztki kosmetyku wewnątrz całej pompki, a zwłaszcza przy samym otworze. Gdyby balsam znajdował się w zwykłej tubce, można byłoby ją bez problemu rozciąć i zużyć faktycznie całą zawartość. Tutaj ewentualnie można spróbować rozwalić to opakowanie na części, ale komu chciałoby się z tym babrać? W każdym razie, opakowanie jest higieniczne, bo zawartość nie ma kontaktu z powietrzem. Dodam jeszcze, że na posiadanym przeze mnie egzemplarzu widniała na etykiecie informacja, iż kosmetyk (wraz z dwoma innymi produktami z tej serii) pochodzi z edycji limitowanej z okazji piątych urodzin marki, ale po czasie, tak samo jak w przypadku serii otulającej, wszedł on do stałej sprzedaży.
Zapach orzeźwiającego balsamu tworzą, wg producenta, pomarańcze, grejpfruty i zioła. Balsam rzeczywiście pachnie cytrusowo-ziołowo, ale trudno wyczuć w nim poszczególne nuty, bo główny prym (znowu!!!) wiedzie aromat cytrynowy. Zapach jest intensywny i bardzo długo pozostaje na naszej skórze (chyba jak we wszystkich produktach tej firmy). Tym razem akurat mi się podoba, ale mógłby być chociaż trochę delikatniejszy.
Balsam posiada lekką, ale zbitą konsystencję, więc nie rozlewa się na dłoni. Można w sumie powiedzieć, że jest to krem do rąk w lżejszej wersji. Produkt potrzebuje chwili na wchłonięcie i pozostawia po sobie delikatny film na jakiś czas. Dłonie momentalnie stają się miękkie w dotyku, a suche miejsca - niewidoczne. Niestety, nawilżające efekty są bardzo krótkotrwałe, bo już po kilkunastu minutach naskórek wraca do swojego pierwotnego stanu. Odżywienia, rozjaśnienia i ukojenia skóry nie zauważyłam.
O cenie nie będę się rozpisywać, bo zrobiłam to przy okazji recenzji masła. Powtórzę jedynie, że nie warto przepłacać, bo w moim przypadku o niebo lepiej sprawdza się apteczny krem za 3 złocisze…
Podsumowując, znowu nie jestem do końca zadowolona z produktu Pat&Rub. O ile zamysł opakowania, orzeźwiający zapach i konsystencja były całkiem ok, to tym razem samo działanie balsamu okazało się słabiutkie. Podejrzewam, że orzeźwiający balsam sprawdzi się jedynie u osób z normalną skórą dłoni, które nie potrzebują wymagającej pielęgnacji. Nie sądzę, żeby w okresie grzewczym dał radę, ale na wiosnę i lato powinien być dla nich satysfakcjonujący.

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 100 ml
Cena: 45 zł

Znacie ten balsam? A może mieliście okazję wypróbować inny kosmetyk z tej serii?

środa, 16 września 2015

To zupełnie nie moja bajka

Wzdychasz do kosmetyków zagranicznej firmy, której nie możesz kupić stacjonarnie w swoim mieście. Czytasz i słyszysz w Internetach same „ochy” i „achy” na temat tych produktów. Pragniesz je mieć i samemu przetestować, a kiedy masz już taką możliwość, odczuwasz wielkie rozczarowanie pod każdym względem. Znasz to? Ja tak właśnie miałam z balsamem do ciała Bath & Body Works Midnight Pomegranate
Od producenta: Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Body Lotion. Fiery pomegranate, purple iris and night musk. The perfect daily moisturizer: * Provides 16 hours of continuous moisture * Infused with Shea Butter and our Daily Moisture Complex of Vitamin E, Aloe and Vitamin B5 * Non-greasy formula absorbs quickly,leaving skin feeling soft, smooth and nourished.

[Moje & translatora Wujka Gugla tłumaczenie:] Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Balsam. Ognisty granat, purpurowy irys i piżmo. Idealne dzienne nawilżenie: *zapewnia 16 h ciągłego nawilżenia *zawiera masło shea oraz dzienny kompleks nawilżenia witaminy E, aloesu i witaminy B5 *nietłusta formuła szybko się wchłania, pozostawiając skórę miękką, gładką i odżywioną.

Opakowanie: Przezroczysta buteleczka wykonana z twardszego plastiku, z plastikowo-metalową zakrętką typu „press”, na której umieszczona została nazwa firmy. Na przedniej etykiecie widnieje kwiat irysa oraz owoc granatu.
Konsystencja: Kremowa.

Kolor: Jasny róż.

Zapach: Owocowo-kwiatowy, intensywny.

Skład: 
Moja opinia: Nawet nie wiem od czego zacząć, bo wszystko jest na „nie” w tym produkcie… Ale ok, zacznijmy, jak to się mówi „od początku”. Balsam ma całkiem fajne i ładne opakowanie, ale posiada zakrętkę typu „press”, której bardzo nie lubię. Co ciekawe, widziałam w Internecie różne etykiety i kształty tego balsamu, więc nie wiem, czy mój egzemplarz zalicza się do starszej, czy nowszej wersji.
Konsystencja jest kremowa i średnio gęsta, jak na balsam przystało. Podoba mi się w niej to, że nie osadza się na ściankach opakowania, tylko spływa równomiernie wraz ze zużyciem. Niestety, w kontakcie ze skórą, konsystencja okazuje się być lepka i choć łatwo rozprowadza się ją na ciele oraz szybko się wchłania, to pozostawia po sobie nieprzyjemny film.
Zapach od początku nie trafił w moje gusta. Wiem, że wielu osobom się podoba, ale dla mnie okazał się nietrafioną mieszanką owocowo-kwiatową. Słyszałam, że zapachy kosmetyków Bath & Body Works są intensywne, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Zapach balsamu jest również bardzo intensywny, co okazało się nad wyraz męczące, ponieważ ubrania są nim automatycznie przesiąknięte, a do tego nie ma sensu aplikować swoich perfum, bo i tak ich nie będzie czuć. Z tego względu, postanowiłam smarować balsamem jedynie swoje nogi.
W działaniu balsam okazał się być bardzo słaby. Owszem, może i skóra jest gładka, ale na pewno nie jest nawilżona czy odżywiona. Właściwie, to bym powiedziała, że balsam oblepia skórę, choć parafiny nie zawiera. Zresztą, nie ma się co dziwić jego słabym właściwościom, skoro wysoko w składzie, bo już na piątym miejscu, znajduje się zapach, a za nim prawie 30 kolejnych czynników:]
Produkt ma nietypową jak na polskie warunki pojemność, bo zawiera 236 ml. Nietypowa i powalająca jest również cena, bo dla mnie przesadą jest wydać 50 zł na kosmetyk, którego używanie staje się tak naprawdę męczarnią a nie przyjemnością:/ Cieszę się, że sama go sobie nie kupiłam, tylko wygrałam kiedyś u Szarony, bo mocno żałowałabym wydanych pieniędzy.
Podsumowując, jestem zawiedziona tym produktem na każdym polu. Balsam nie zachwycił mnie dosłownie niczym i na pewno nie sięgnę po inne wersje. Chcę podkreślić jednak, że nie skreślam całkowicie marki Btah & Body Works, ponieważ z ich żelu antybakteryjnego jestem bardzo zadowolona, a mam jeszcze chęć wypróbowania m.in. ich mgiełki, żelu pod prysznic i świecy zapachowej.   
  
Dostępność: Bath & Body Works
Pojemność: 236 ml
Cena: 49 zł

Miałyście ten balsam? Jaką macie opinię o produktach Bath & Body Works?

środa, 2 września 2015

Idealne włosy już od pierwszej aplikacji!

Moja ostatnia wizyta w salonie fryzjerskim miała miejsce ponad rok temu przy okazji przygotowań do rodzinnego wesela. Pomijając fakt, że było to hen, hen i jeszcze dalej (liczone w setkach km) od mojego stałego salonu, wizyta była inna niż zwykle. Mianowicie, po raz pierwszy ucięłam sobie miłą pogawędkę z panią fryzjerką. Pogadałyśmy sobie przede wszystkim o moich włosach, m.in. o ich strukturze, nietypowym kolorze czy formach stylizacji. I to właśnie od tej pani dowiedziałam się, że poza zwykłym szamponem, odżywką i maską nic więcej moim włosom nie jest do szczęścia potrzebne. Po powrocie z wesela postanowiłam pójść tym tropem i zakupić jakąś maskę. W zeszłym roku nie było jeszcze aż takiego wyboru masek, jaki jest obecnie, ale ja i tak nie wiedziałam na czym dokładnie się skupić, więc wybrałam pierwszą lepszą, której zapach mi odpowiadał :D Padło na maskę do włosów Kallos Silk.
Od producenta: 
Opakowanie: Plastikowy, różowy słoiczek z przezroczystą zakrętką, na której widnieją minimalne informacje od producenta.

Konsystencja: Gęsta, budyniowata.
Kolor: Mleczny.

Zapach: Słodki, owocowy.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Olea Europaea Oil, Citric Acid, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Propylene Glycol, Parfum, Sericin, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone

Moja opinia: Zaczynając od kwestii technicznej, słoiczek nie ma folii zabezpieczającej, więc trzeba uważać podczas zakupów, żeby nie kupić macanego produktu. Osobiście wolałabym, żeby maska była w innym opakowaniu (np. w tubce), aby wygodniej się jej używało, bez ingerencji naszych dłoni i żeby było higieniczniej, bez dostępu nadmiernego powietrza. Dodatkowo, wydobywałam ze słoiczka za dużo zawartości, bo nie potrafiłam jej odpowiednio miarkować.
Konsystencja maski była budyniowata, więc (w moim przypadku) niezbyt komfortowo nabierało się ją na palce. Pachniała owocowo, słodko i właśnie z tego powodu wybrałam tę wersję Kallosa :D Początkowo zapach był bardzo intensywny, ale po 10 miesiącach używania zmienił się w delikatniejszy, tak jakby się ulotnił.
Według producenta, maskę powinno stosować się 2-3 razy w tygodniu. Ja myję głowę właśnie dwa, czasem trzy razy w tygodniu, więc nie chciałam aplikować maski za każdym razem. Starałam się sięgać po nią przynajmniej raz w tygodniu (tak jak mi radziła fryzjerka), ale nie zawsze o tym pamiętałam. Producent zaleca też zmycie maski po 10 minutach od jej nałożenia. W tym przypadku nigdy nie patrzyłam na zegarek. Jeśli chciałam ją dłużej „potrzymać”, to aplikowałam ją na włosy, a w tym czasie zajmowałam się pielęgnacją ciała lub twarzy. I w zależności od tego, ile te czynności trwały, tyle czasu maska znajdowała się na mojej głowie. Jeśli już bardzo się spieszyłam, to stosowałam maskę jako zwykłą odżywkę, którą po chwili zmywałam.
Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli działanie, maska zachwyciła mnie już od pierwszego użycia! Włosy stały się gładkie i rzeczywiście lśniące, czego brakowało im od miesięcy! Dzięki temu produktowi cały czas chciałam dotykać swoich włosów lub przeczesywać je palcami, bo były tak miękkie, sypkie i przyjemne w dotyku! Jeśli chciałam, żeby moja czupryna następnego dnia po umyciu była ujarzmiona i nie aż tak bardzo spuszona (a przynajmniej na taką wyglądała), to bez wahania używałam właśnie Kallosa. Nie miałam też problemów z rozczesywaniem włosów. Ale, żeby nie było tak słodko, to zauważyłam, że im bliżej dna sięgała maska, tym słabiej działała. Produkt jest ważny 12 miesięcy i tyle zajęło mi jego zużywanie (wspomniałam, że nie byłam w tym regularna). Po około 10 miesiącach od stosowania maski, włosy nadal były gładkie w dotyku, ale tak jakby straciły cały swój połysk i na nowo zaczęły się puszyć. Nie wiem, jaka była tego przyczyna – może to przez nadmierny dostęp powietrza przy każdym odkręcaniu wieczka, może trzeba ją szybciej zużywać, a może po prostu moje włosy się do niej przyzwyczaiły. W każdym razie, z maski byłam bardzo zadowolona i na pewno będę chciała wypróbować inne wersje Kallosa!
  
Dostępność: Hebe
Pojemność: 275 ml
Cena: 5,99 zł

Znacie tę maskę? Która wersja Kallosa najbardziej się u Was sprawdza?:)

czwartek, 6 sierpnia 2015

Pierwsze spotkanie z liśćmi manuka

Od kiedy zaczęłam przywiązywać dokładniejszą wagę do codziennego oczyszczania twarzy z resztek makijażu lub drobnych zanieczyszczeń, sięgałam po różne żele. Najczęściej wybierałam słynny żel-krem z BeBeauty (recenzja), ale jego notoryczne używanie powoli stawało się nudne, dlatego najzwyczajniej w świecie potrzebowałam zmiany. Tym razem postanowiłam przetestować żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka, który zbiera w blogosferze różnorodne opinie. 
Od producenta:  
Opakowanie: Nieduża, poręczna plastikowa butelka w kolorze zielonym z białą pompką.

Konsystencja: Żelowa.

Kolor: Transparentny.

Zapach: Mydlany.

Skład:
Moja opinia: Pierwsze, co mnie skusiło do zakupu żelu z Ziaji, to oczywiście opakowanie. Męczyły mnie żele w tubce, bo zawsze wylatywało z nich więcej zawartości niż bym tego oczekiwała. A tutaj mamy wygodną buteleczkę i do tego przezroczystą, więc na bieżąco monitorujemy pojemność produktu. Dzięki pompce mogę wreszcie wydobyć tyle żelu, ile potrzebuję (spokojnie wystarcza naciśnięcie połowy pompki, aby umyć całą twarz), więc jest ekonomicznie. Cieszę się też z tego, że butelka jest szczelna a pompka się nie zacina.
Polubiłam się również z konsystencją żelu. Zdecydowanie łatwiej aplikuje mi się na twarz typowy żel, aniżeli żel-krem, który bez problemu się pieni. Wiem, że nie jest to najlepsze dla naszej skóry, ale ja akurat lubię dużą ilość piany, bo mam poczucie, że moja skóra jest oczyszczona, a nie tylko nawilżona.
Powyżej napisałam, że zapach jest mydlany. Wiele osób zachwalało zapach całej serii „liście manuka”, że jest ładny i subtelny. Nie wiem czemu, ale liczyłam na coś świeżego, co będzie mi umilało poranną i wieczorową pielęgnację twarzy. Tym czasem ja wyczuwam mydło, które w dodatku pachnie intensywnie, a to mi się zdecydowanie nie podoba!
Przez wzgląd na różne przygody z produktami Ziaji, obawiałam się jego właściwości. Na szczęście z działania żelu jestem zadowolona. Przede wszystkim nie zapchał mojej cery, nie podrażnił jej ani nie uczulił, za co jestem mu wdzięczna. Nie zauważyłam też nadmiernego wysuszenia skóry, aczkolwiek dostrzegam małą różnicę pomiędzy stanem aktualnym a wcześniejszym. Mianowicie, kiedy używałam żel-kremu z Biedry, moja twarz była delikatniejsza w dotyku, a teraz jest taka jakby hmm… szorstka, lekko ściągnięta? Według producenta jest to wywołane jednym ze składników produktu, więc akurat tego nie mogę mu zarzucić. Natomiast według mnie, żel na pewno nie redukuje sebum, ani nie łagodzi podrażnień i zaczerwienień skóry (ale podkreślam, chwała mu za to, że ich nie powoduje). 
Żel stosowałam jako ostatni etap demakijażu twarzy. Jednorazowo spróbowałam użyć go do demakijażu oczu i tutaj się nie sprawdził. Owszem, zmył cienie, ale z niewodoodporną maskarą nie dał sobie rady.
Jeśli przywiązujecie dużą wagę do naturalnych składów, to żel ten nie jest dla Was. Natomiast, jeśli potrzebujecie dobrego oczyszczenia, a przy tym pożądacie dobrze pieniącej się konsystencji, to mogę Wam polecić ten produkt.

Dostępność: Natura, Rossmann
Pojemność: 200 ml
Cena: 8,99 zł

Testowałyście już serię „liście manuka”? Który produkt polecacie a który odradzacie?

środa, 29 lipca 2015

Zakupy 5-7/2015

Po każdorazowym poście denkowym na moim blogu, zazwyczaj w bardzo krótkim odstępie czasu, pojawiał się post zakupowy. Tym razem zwlekałam z opublikowaniem moich nowości głównie z tego samego powodu, o którym wspominałam we wstępie poprzedniego wpisu. W sumie to nawet i lepiej, bo zamiast trzech postów będzie jeden, w którym pokażę Wam moje zakupy (+ prezenty) z maja, czerwca i lipca.

Początkowo planowałam przedstawić swoje nabytki z dokładnym opisem miejsca, ceny i oczywiście całej historii zakupu danego produktu, czyli tak jak czyniłam zawsze, ale zmieniłam zdanie po opisie pierwszych czterech zdjęć. Produktów nagromadziło się tyle, że stworzyłabym tasiemiec, którego pewnie i tak nikt by nie przeczytał. Stąd też robię wyjątek i pokazuję Wam zbiorcze zdjęcia swoich nowości:

Rossmann: 

Biedronka, Kosmyk i Natura: 

Drogeria Pigment, Lidl, Rossman, Natura, Kaufland:
Jeżeli chcecie, żebym przybliżyła Wam jakiś produkt czy chociażby jego cenę, to dajcie znać w komentarzu. Być może wyjątek w postaci takiej formy postu zakupowego stanie się regułą, bo czy kogoś w ogóle interesują takie szczegółowe posty zakupowe, jakie tworzyłam do tej pory?

Wspomnę jeszcze, że w opisywanym okresie otrzymałam od Mojego Ukochanego takie imieninowo-urodzinowe prezenty: 
Dodatkowo zafundował mi kilka produktów (z wcześniejszych zdjęć) bez okazji, m.in. maskę jajeczną, niebieską gumkę Invisibobble i tusz z Maybelline Lash Sensational. Tak mnie kocha :D

Założę się, że znajdą się takie osoby, które nawet nie przeczytają tego posta, ale napiszą w komentarzu „ale poszalałaś!”, „wow! ile tego!” lub „zwariowałaś całkowicie!”. Tak, to wszystko się zgadza :D Wydałam miliony monet, które mogłam przeznaczyć na pożyteczniejsze aspekty własnego życia, ale dałam się ponieść promocjom. Poza dwoma produktami (jedną konturówką i żelem pod prysznic) i tak planowałam zakup tych wszystkich kosmetyków, które znajdowały się na mojej pisanej, bądź niepisanej, wishliście. Prędzej czy później i tak bym je nabyła, więc ogromna ilość tych wszystkich promocji spowodowała, że produkty pojawiły się u mnie jednak prędzej :P Pamiętajcie też, że zakupy nie były jednorazowe lecz zostały poczynione na przestrzeni trzech miesięcy!  

Na koniec zostawiłam najważniejszą informację: 

ogłaszam wszem i wobec wprowadzenie bana na zakupy kosmetyczne!!!

Źródło
Mam wszystko, czego potrzebowałam/chciałam w aspekcie kosmetycznym, więc nic dziwnego, że moje zapasy sięgają zenitu. Teraz przyszedł czas na ponowne dążenie do minimalizmu! Mój pierwszy ban (o którym pisałam tutaj i tutaj) trwał miesiąc, ale tym razem zakładam dłuższy czas realizacji (do końca roku) :P Wiem, że uda mi się wytrwać w tym postanowieniu, więc nie musicie aż tak trzymać kciuków :P Oczywiście, jeśli jakiś kosmetyk mi się skończy, a nie będę miała czym go zastąpić, to nie będę czekała z zakupami aż do grudnia :P Ale spokojnie, bardziej mam tu na myśli takie podstawy, jak np. szampon czy przysłowiowe waciki. Ban w założeniu ma być restrykcyjny, ale dopuszczam dwie sytuacje, kiedy będę mogła od niego nieco odstąpić: wizyta w DM-ie oraz Dzień Darmowej Dostawy. Nie sądzę, żeby do końca roku stan moich kosmetyków uszczuplił się aż do zera, ale mam nadzieję, że od 2016 roku kosmetyczny minimalizm zagości u mnie na stałe <tak, wiem, mission impossible, ale nadzieja matką głupich :D>.


A jak to jest u Was? Jesteście typem chomimka czy minimalisty w temacie kosmetyków? 
Może znajdzie się tu jakiś hardkor, który również wprowadzi u siebie bana zakupowego na taki czas? ;>   

Źródło

środa, 8 lipca 2015

Denko 5-6/2015

Pojawiam się po dwóch miesiącach i jak mam być szczera, to nie wiem, co zrobić z tym blogiem. Czasu mam dużo, ale chęci do jego prowadzenia coraz mniej. Kosmetyki nadal mnie interesują, ale nieszczególnie chce mi się o nich pisać z taką dokładnością, jak do tej pory. Schemat recenzja-denko-zakupy znudził mi się już dawno, ale ten blog na pewno nie obierze innego kierunku niż kosmetyczny. Coraz częściej myślę o tematyce lifestyle’owej, a konkretniej o założeniu kanału na YT (nie wierzę, że napisałam to publicznie!). Od ok. 2 lat regularnie oglądam różne youtuberki i jest to coś, co o wiele bardziej mnie kręci niż blogowanie. Dlatego powtórzę się, nie wiem co zrobić z tym blogiem… To znaczy chyba wiem, ale ciągle odkładam w czasie podjęcie ostatecznej decyzji …

***

W maju zużyłam niewiele kosmetyków, ale nadrobiłam to z nawiązką w czerwcu. Zresztą, już dawno zauważyłam zasadę, że przez jakiś czas po napisaniu denka nie mam co wrzucić do papierowej torby, a pod koniec drugiego miesiąca zapełniam ją prawie po brzegi. Oprócz tradycyjnych pustaków pojawiło się też pechowo kilka bubli oraz trochę wyrzutków.
 Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Szampon do włosów Garnier Fructis Vitamin Force Fresh: Pięknie pachniał cytryną i miętą, był wydajny, nieźle się pienił. Był przeznaczony do włosów normalnych i przetłuszczających się, ale na drugi dzień po umyciu włosy wcale nie wyglądały lepiej. Wydaje mi się, że to on właśnie strasznie wysuszył mi skórę tuż przy nasadzie włosów.
2. Mgiełka termoochronna do włosów Marion: O wiele przyjemniej używało mi się jej niż prostującego płynu z tej samej firmy (o którym pisałam tutaj), chyba przez odmienny strumień atomizera. Moje włosy ostatnio są w kiepskiej kondycji i mam wrażenie, że ta mgiełka jakoś niespecjalnie je chroniła przed przesuszeniem.
3. Żel pod prysznic Avon Senses Acai Berry: Dla mnie żele z Avonu są i chyba już pozostaną mega niewydajne. Zapach był ok, ale zbyt delikatny i niepowalający z nóg na tyle, żebym koniecznie musiała do niego powrócić.
4. Odżywka do włosów Oil-Care Isana: Bubel. Nie robiła z włosami nic pożytecznego a wręcz przeciwnie, doprowadziła je do gorszego niż zazwyczaj siana na mojej głowie. Zużyłam 2/3, reszta wylądowała w kiblu.
5. Żel do mycia twarzy Synergen Soft Touch: Galareta, która spowodowała niemałe spustoszenie na mojej twarzy. Spotkał ją taki sam los, co poprzedniczkę wyżej. Co ciekawe, zielona wersja sprawdziła się u mnie całkiem przyzwoicie (kilka słów o niej tutaj).
6. Płyn micelarny Delia do cery wrażliwej: Jako jedyny micel od dawien dawna nie szczypał mnie w oczy! Niestety nie okazał się ideałem, bo nie zmywał zbyt dokładnie niektórych kosmetyków kolorowych, a do tego podrażniał skórę pod oczami.
7. Nawilżający krem do twarzy Cien med : Kupiłam go z myślą o największych mrozach, ale nie nadawał się pod makijaż, dlatego stosowałam go jedynie na noc. Był tak wydajny, że starczył mi na pół roku codziennego używania. Nawilżał i dobrze pielęgnował moją skórę, a przy tym jej nie zapychał. Dostępny sezonowo jedynie w Lidlu.
8. Pomadka ochronna Isana Intensiv: Do codziennej pielęgnacji była ok, ale nie radziła sobie przy niższych temperaturach na dworze. Sam sztyft był dosyć twardy, więc nie sunął aż tak gładko po ustach.
9. Krem do twarzy Bielenda Ogórek & Limonka: Moje nowe cudo do twarzy! Nawilżało, matowiło, budziło z rana swoim pięknym zapachem i było mega wydajne. Już się nie mogę doczekać kolejnego opakowania!
10. Płyn do płukania jamy ustnej Colgate Total Zdrowe dziąsła: To moja pierwsza płukanka do ust, więc nie mam do czego porównać. Smak był średnio intensywny. Nie utrzymywał się zbyt długo, więc jak dla mnie kicha. Dziąsła czasami i tak mi krwawiły, więc nie wiem, jak z pozostałymi obietnicami producenta. Płyn miał dziwną zakrętkę i trzeba było „pić” jak z kielicha. Nie opłaca się kupować w regularnej cenie, bo ma mniejszą pojemność niż standardowe  płukanki.   
11. Antyperspirant Rexona Aloe Vera: Spray’e z Rexony to chyba nie moja bajka. Ta wersja nie zapewniała mi odpowiedniej ochrony, a przez kłęby „dymu” unoszące się podczas aplikacji można było się udusić nawet przy zatkanym nosie i buzi:/
12. Otulające masło do ciała Pat & Rub: Właściwości pielęgnacyjne na tak, reszta (film, zapach i cena) na zdecydowane nie. Recenzja.
13. Olejek do masażu Love Me Green: Stosowałabym go do masażu, ale śmierdział okropnie! Znalazłam dla niego alternatywę i zużyłam do golenia nóg, gdzie sprawdził się genialnie!
14. Żel pod prysznic Baylis & Harding Royale Bouquet Black Raspberry & Fig: Kolejny żel z tej firmy i kolejny niewypał pod względem konsystencji (czyt. galareta, która wylatywała dopiero po kilkukrotnym wstrząśnięciu opakowaniem). Zapach ładny, ale dla mnie za mało intensywny. Opakowanie było bardzo twarde, więc musiałam nalać do środka wody, żeby wydobyć resztkę (i tak miniaturowego) żelu.
15. Balsam do ciała Baylis & Harding plum pudding: Nawet przywozicie nawilżał, ale strasznie się lepił podczas rozsmarowywania. Zapach również zbyt delikatny.
16. Podkład Maybelline Affinitone 03 Light Sand Beige: W zimie nie byłam z niego zadowolona, ale kiedy na wiosnę/lato moja skóra twarzy się polepszyła, to i podkład zaczął mi odpowiadać. Nie był zbyt kryjący, ale odcień miał odpowiedni do mojej bladej cery. Dużo by zyskał, gdyby opakowanie miało pompkę, bo konsystencja była strasznie lejąca.
17. Tusz do rzęs Essence I <3 Extreme: Wielkie rozczarowanie! Miał dużą i grubą szczotę, co powodowało niewygodną aplikację, sklejone rzęsy i każdorazowy wnerw. Czerń była intensywna, więc ciężko było ją zmyć z rzęs.
18. Błyszczyk do ust L’Oreal Glam Shine 183 Aqua Pomegranate: Wygrałam go kiedyś w słynnej loterii Princessy i choć rzadko sięgam po błyszczyki, to ten akurat był genialny! Nie sklejał ust i długo się na nich utrzymywał. Miał słodki smak. Posiadał prawie idealną gąbeczkę, która była bardzo miękka i gładko aplikowała odpowiednią ilość produktu (dzięki tzw. zbiorniczkowi) na wargi. Niestety była za krótka, przez co nie sięgała dna i nie mogłam zużyć produktu do końca. Nie wiem, czy jest on jeszcze dostępny stacjonarnie.
19. Chusteczki do higieny intymnej Intimea rumiankowe: Moje (jak do tej pory) ulubione. Robią, co mają robić, są odpowiednio nawilżone, tanie i zawsze dostępne (wiadomo, Biedra :D).
20. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe: Jak wyżej, z tą różnicą, że nie są nawilżone :P Pierwsza sztuka pochodzi chyba jeszcze z trójpaku, ale w obu przypadkach płatki były felerne, bo chyba zapomnieli je obszyć:[ Mimo tej wpadki i tak będę je kupować (aktualnie mam kolejny trójpak i już się nie rozwarstwiają :D).

Przyszedł też czas na uporządkowanie kolorówki i pozbycie się kilku gagatków:
21. Podkład Vichy Teint Ideal 25: To chyba najjaśniejszy odcień, ale dla mnie był za ciemny. Konsystencję miał lejącą i nawet pompka w niczym nie ułatwiała aplikacji. Od samego początku strasznie śmierdział alkoholem. Jak zaczął mnie zapychać, bałam się go dłużej używać.
22. Wydłużający tusz do rzęs Grashka: Porażka na całej linii. Oczywiście nie wydłużał rzęs. Efekt był bardzo, bardzo i jeszcze raz bardzo delikatny, prawie niewidoczny. Szczoteczka była tak skonstruowana, że nabierała za dużo tuszu, przez co jej włosie było wiecznie sklejone i nie dało się jej prawidłowo używać.
23. Błyszczyk do ust Rimmel Vinyl Stars: Nie wiem jaki to odcień, bo napisy się starły. Strasznie sklejał usta. Posiadał w sobie drobinki. Pachniał owocowo. Opakowanie przy zakrętce było nieszczelne, więc błyszczyk lubił sobie spływać po zewnętrznych ściankach, co uniemożliwiało noszenie go w torebce czy nawet trzymanie go w kosmetyczce w pozycji poziomej. Przeterminował się i zmienił zapach, więc wolę się z nim już nie męczyć.
24. Błyszczykowa pomadka do ust Lovely 04: Ni to pomadka, ni to błyszczyk. Produkt bardzo nietrwały. Pachniał arbuzem <3 dopóki nie stracił ważności. Miał lepsze opakowanie od Eliksirów, ale wciąż kiczowate. Ja wygrałam go kiedyś w rozdaniu, ale moim zdaniem szkoda wydawać na niego nawet tych 8 złociszy.
25. Lakier do paznokci Wibo Extreme Nasil nr 492: Użyłam go kilka razy. Wyglądał na miętkę, ale okazał się być bardziej niebieski. Chciałam znowu dać mu szansę, ale zaczął śmierdzieć, więc leci do śmietnika.
26. Lakier do paznokci Hean.pl 631 Brick Look: Sięgnęłam po niego bardzo późno, bo to kompletnie nie moja kolorystyka (wygrałam go). Trochę rudy, trochę ceglasty, jak sama nazwa wskazuje. Kiedy chciałam go wypróbować na nowo, okazało się, że był to najszybciej wysychający lakier, z jakim miałam do czynienia, więc bardzo ułatwiał mi malowanie przed pójściem spać. Pozbywam się go, bo się przeterminował tak jak poprzednik.
27. Próbka różu mineralnego Coral: Również pochodzi z rozdania. Nie użyłam go ani razu, bo po pierwsze nie używam (jeszcze) różu, a po drugie nie bardzo miałam czym go nakładać, co związane jest z tym pierwszym. Wydaje mi się jednak, że byłby za ciemny dla mojej karnacji. Nie wiem, jaki ma termin przydatności, więc się go pozbywam, bo trochę go już mam. Poza tym i tak pewnie bym go nie użyła, nawet jakby był ważny jeszcze przez 10 lat :P

I na koniec próbki kosmetyków, które niczym mnie nie zachwyciły, więc nie skuszę się na ich pełnowymiarowe opakowania:  

Wreszcie mogę to wszystko wywalić na śmietnik! Wreszcie w mojej szafie zrobi się miejsce! Tylko nie wiem, czy nadal będę zbierać pustaki do mojej denkowej torby...