poniedziałek, 28 września 2015

Kolejna cytryna w zbyt wysokiej cenie

Kilka miesięcy temu zrecenzowałam na swoim blogu otulające masło do ciała, z którego nie byłam do końca zadowolona (recenzja). Dzięki bardzo dawnej wygranej w rozdaniu u Strawberry miałam jeszcze jedną okazję, aby wyrobić sobie opinię na temat produktów firmy Pat&Rub, ponieważ do wspomnianego masła dołączony był orzeźwiający balsam do rąk. Czy tym razem kosmetyk spełnił moje oczekiwania? Zapraszam do lektury!
Od producenta: Prawdziwa bomba dobroczynnych substancji pielęgnujących dla zmęczonej i suchej skóry dłoni. Surowce użyte do skomponowania balsamu odżywiają, nawilżają, zmiękczają, rozjaśniają, koją i uelastyczniają skórę dłoni. Sprawiają, że balsam świetnie się wchłania. Cytrusowo-ziołowy ekoaromat orzeźwia.

Opakowanie: Plastikowe, podłużne, z pompką air-less i zakrętką. Etykieta w kolorze zielonym, design typowy dla produktów Pat&Rub. Dzięki bocznemu prześwitowi przy tejże etykiecie możemy kontrolować zużycie kosmetyku.
Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały.

Zapach: Cytrusowo-ziołowy, intensywny.

Skład: Aqua, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Decyl Cocoate, Glycerin, Citrus Lemon Fruit Extract, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (and) Hydrogenated Olive Oil, Persea Gratissima (Avocado) Oil (and) Hydrogenated Vegetable Oil, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Stearic Acid, Cetearyl Glucoside, Parfum, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Hyaluronate, Sodium Phytate, Tocopherol (mixed), Beta-Sitosterol, Squalene, Citral, Citronellol, D-Limonene, Geraniol, Linalool.

Moja opinia: Po raz pierwszy miałam do czynienia z taką nietypową formą opakowania produktu do rąk. Nie dość, że nie jest ono standardową tubką, to posiada pompkę i to jeszcze typu air-less. Z jednej strony spodobało mi się to rozwiązanie, bo łatwiej i wygodniej wydobywa się odpowiednią ilość balsamu, ale z drugiej strony zastanawiam się, czy jest ono rzeczywiście ekonomiczne. Pompka typu air-less ma powodować, że zużyjemy produkt do „ostatniej kropli”, ponieważ jego zawartość jest wypychana przez unoszące się dno. Kiedy teoretycznie zużyłam swój balsam, czyli kiedy dolna część pompki doszła do samej góry opakowania, widać było resztki kosmetyku wewnątrz całej pompki, a zwłaszcza przy samym otworze. Gdyby balsam znajdował się w zwykłej tubce, można byłoby ją bez problemu rozciąć i zużyć faktycznie całą zawartość. Tutaj ewentualnie można spróbować rozwalić to opakowanie na części, ale komu chciałoby się z tym babrać? W każdym razie, opakowanie jest higieniczne, bo zawartość nie ma kontaktu z powietrzem. Dodam jeszcze, że na posiadanym przeze mnie egzemplarzu widniała na etykiecie informacja, iż kosmetyk (wraz z dwoma innymi produktami z tej serii) pochodzi z edycji limitowanej z okazji piątych urodzin marki, ale po czasie, tak samo jak w przypadku serii otulającej, wszedł on do stałej sprzedaży.
Zapach orzeźwiającego balsamu tworzą, wg producenta, pomarańcze, grejpfruty i zioła. Balsam rzeczywiście pachnie cytrusowo-ziołowo, ale trudno wyczuć w nim poszczególne nuty, bo główny prym (znowu!!!) wiedzie aromat cytrynowy. Zapach jest intensywny i bardzo długo pozostaje na naszej skórze (chyba jak we wszystkich produktach tej firmy). Tym razem akurat mi się podoba, ale mógłby być chociaż trochę delikatniejszy.
Balsam posiada lekką, ale zbitą konsystencję, więc nie rozlewa się na dłoni. Można w sumie powiedzieć, że jest to krem do rąk w lżejszej wersji. Produkt potrzebuje chwili na wchłonięcie i pozostawia po sobie delikatny film na jakiś czas. Dłonie momentalnie stają się miękkie w dotyku, a suche miejsca - niewidoczne. Niestety, nawilżające efekty są bardzo krótkotrwałe, bo już po kilkunastu minutach naskórek wraca do swojego pierwotnego stanu. Odżywienia, rozjaśnienia i ukojenia skóry nie zauważyłam.
O cenie nie będę się rozpisywać, bo zrobiłam to przy okazji recenzji masła. Powtórzę jedynie, że nie warto przepłacać, bo w moim przypadku o niebo lepiej sprawdza się apteczny krem za 3 złocisze…
Podsumowując, znowu nie jestem do końca zadowolona z produktu Pat&Rub. O ile zamysł opakowania, orzeźwiający zapach i konsystencja były całkiem ok, to tym razem samo działanie balsamu okazało się słabiutkie. Podejrzewam, że orzeźwiający balsam sprawdzi się jedynie u osób z normalną skórą dłoni, które nie potrzebują wymagającej pielęgnacji. Nie sądzę, żeby w okresie grzewczym dał radę, ale na wiosnę i lato powinien być dla nich satysfakcjonujący.

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 100 ml
Cena: 45 zł

Znacie ten balsam? A może mieliście okazję wypróbować inny kosmetyk z tej serii?

środa, 16 września 2015

To zupełnie nie moja bajka

Wzdychasz do kosmetyków zagranicznej firmy, której nie możesz kupić stacjonarnie w swoim mieście. Czytasz i słyszysz w Internetach same „ochy” i „achy” na temat tych produktów. Pragniesz je mieć i samemu przetestować, a kiedy masz już taką możliwość, odczuwasz wielkie rozczarowanie pod każdym względem. Znasz to? Ja tak właśnie miałam z balsamem do ciała Bath & Body Works Midnight Pomegranate
Od producenta: Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Body Lotion. Fiery pomegranate, purple iris and night musk. The perfect daily moisturizer: * Provides 16 hours of continuous moisture * Infused with Shea Butter and our Daily Moisture Complex of Vitamin E, Aloe and Vitamin B5 * Non-greasy formula absorbs quickly,leaving skin feeling soft, smooth and nourished.

[Moje & translatora Wujka Gugla tłumaczenie:] Midnight Pomegranate Shea & Vitamin E Balsam. Ognisty granat, purpurowy irys i piżmo. Idealne dzienne nawilżenie: *zapewnia 16 h ciągłego nawilżenia *zawiera masło shea oraz dzienny kompleks nawilżenia witaminy E, aloesu i witaminy B5 *nietłusta formuła szybko się wchłania, pozostawiając skórę miękką, gładką i odżywioną.

Opakowanie: Przezroczysta buteleczka wykonana z twardszego plastiku, z plastikowo-metalową zakrętką typu „press”, na której umieszczona została nazwa firmy. Na przedniej etykiecie widnieje kwiat irysa oraz owoc granatu.
Konsystencja: Kremowa.

Kolor: Jasny róż.

Zapach: Owocowo-kwiatowy, intensywny.

Skład: 
Moja opinia: Nawet nie wiem od czego zacząć, bo wszystko jest na „nie” w tym produkcie… Ale ok, zacznijmy, jak to się mówi „od początku”. Balsam ma całkiem fajne i ładne opakowanie, ale posiada zakrętkę typu „press”, której bardzo nie lubię. Co ciekawe, widziałam w Internecie różne etykiety i kształty tego balsamu, więc nie wiem, czy mój egzemplarz zalicza się do starszej, czy nowszej wersji.
Konsystencja jest kremowa i średnio gęsta, jak na balsam przystało. Podoba mi się w niej to, że nie osadza się na ściankach opakowania, tylko spływa równomiernie wraz ze zużyciem. Niestety, w kontakcie ze skórą, konsystencja okazuje się być lepka i choć łatwo rozprowadza się ją na ciele oraz szybko się wchłania, to pozostawia po sobie nieprzyjemny film.
Zapach od początku nie trafił w moje gusta. Wiem, że wielu osobom się podoba, ale dla mnie okazał się nietrafioną mieszanką owocowo-kwiatową. Słyszałam, że zapachy kosmetyków Bath & Body Works są intensywne, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Zapach balsamu jest również bardzo intensywny, co okazało się nad wyraz męczące, ponieważ ubrania są nim automatycznie przesiąknięte, a do tego nie ma sensu aplikować swoich perfum, bo i tak ich nie będzie czuć. Z tego względu, postanowiłam smarować balsamem jedynie swoje nogi.
W działaniu balsam okazał się być bardzo słaby. Owszem, może i skóra jest gładka, ale na pewno nie jest nawilżona czy odżywiona. Właściwie, to bym powiedziała, że balsam oblepia skórę, choć parafiny nie zawiera. Zresztą, nie ma się co dziwić jego słabym właściwościom, skoro wysoko w składzie, bo już na piątym miejscu, znajduje się zapach, a za nim prawie 30 kolejnych czynników:]
Produkt ma nietypową jak na polskie warunki pojemność, bo zawiera 236 ml. Nietypowa i powalająca jest również cena, bo dla mnie przesadą jest wydać 50 zł na kosmetyk, którego używanie staje się tak naprawdę męczarnią a nie przyjemnością:/ Cieszę się, że sama go sobie nie kupiłam, tylko wygrałam kiedyś u Szarony, bo mocno żałowałabym wydanych pieniędzy.
Podsumowując, jestem zawiedziona tym produktem na każdym polu. Balsam nie zachwycił mnie dosłownie niczym i na pewno nie sięgnę po inne wersje. Chcę podkreślić jednak, że nie skreślam całkowicie marki Btah & Body Works, ponieważ z ich żelu antybakteryjnego jestem bardzo zadowolona, a mam jeszcze chęć wypróbowania m.in. ich mgiełki, żelu pod prysznic i świecy zapachowej.   
  
Dostępność: Bath & Body Works
Pojemność: 236 ml
Cena: 49 zł

Miałyście ten balsam? Jaką macie opinię o produktach Bath & Body Works?

środa, 2 września 2015

Idealne włosy już od pierwszej aplikacji!

Moja ostatnia wizyta w salonie fryzjerskim miała miejsce ponad rok temu przy okazji przygotowań do rodzinnego wesela. Pomijając fakt, że było to hen, hen i jeszcze dalej (liczone w setkach km) od mojego stałego salonu, wizyta była inna niż zwykle. Mianowicie, po raz pierwszy ucięłam sobie miłą pogawędkę z panią fryzjerką. Pogadałyśmy sobie przede wszystkim o moich włosach, m.in. o ich strukturze, nietypowym kolorze czy formach stylizacji. I to właśnie od tej pani dowiedziałam się, że poza zwykłym szamponem, odżywką i maską nic więcej moim włosom nie jest do szczęścia potrzebne. Po powrocie z wesela postanowiłam pójść tym tropem i zakupić jakąś maskę. W zeszłym roku nie było jeszcze aż takiego wyboru masek, jaki jest obecnie, ale ja i tak nie wiedziałam na czym dokładnie się skupić, więc wybrałam pierwszą lepszą, której zapach mi odpowiadał :D Padło na maskę do włosów Kallos Silk.
Od producenta: 
Opakowanie: Plastikowy, różowy słoiczek z przezroczystą zakrętką, na której widnieją minimalne informacje od producenta.

Konsystencja: Gęsta, budyniowata.
Kolor: Mleczny.

Zapach: Słodki, owocowy.

Skład: Aqua, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Olea Europaea Oil, Citric Acid, Cyclopentasiloxane, Dimethiconol, Propylene Glycol, Parfum, Sericin, Benzyl Alcohol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone

Moja opinia: Zaczynając od kwestii technicznej, słoiczek nie ma folii zabezpieczającej, więc trzeba uważać podczas zakupów, żeby nie kupić macanego produktu. Osobiście wolałabym, żeby maska była w innym opakowaniu (np. w tubce), aby wygodniej się jej używało, bez ingerencji naszych dłoni i żeby było higieniczniej, bez dostępu nadmiernego powietrza. Dodatkowo, wydobywałam ze słoiczka za dużo zawartości, bo nie potrafiłam jej odpowiednio miarkować.
Konsystencja maski była budyniowata, więc (w moim przypadku) niezbyt komfortowo nabierało się ją na palce. Pachniała owocowo, słodko i właśnie z tego powodu wybrałam tę wersję Kallosa :D Początkowo zapach był bardzo intensywny, ale po 10 miesiącach używania zmienił się w delikatniejszy, tak jakby się ulotnił.
Według producenta, maskę powinno stosować się 2-3 razy w tygodniu. Ja myję głowę właśnie dwa, czasem trzy razy w tygodniu, więc nie chciałam aplikować maski za każdym razem. Starałam się sięgać po nią przynajmniej raz w tygodniu (tak jak mi radziła fryzjerka), ale nie zawsze o tym pamiętałam. Producent zaleca też zmycie maski po 10 minutach od jej nałożenia. W tym przypadku nigdy nie patrzyłam na zegarek. Jeśli chciałam ją dłużej „potrzymać”, to aplikowałam ją na włosy, a w tym czasie zajmowałam się pielęgnacją ciała lub twarzy. I w zależności od tego, ile te czynności trwały, tyle czasu maska znajdowała się na mojej głowie. Jeśli już bardzo się spieszyłam, to stosowałam maskę jako zwykłą odżywkę, którą po chwili zmywałam.
Jeśli chodzi o najważniejsze, czyli działanie, maska zachwyciła mnie już od pierwszego użycia! Włosy stały się gładkie i rzeczywiście lśniące, czego brakowało im od miesięcy! Dzięki temu produktowi cały czas chciałam dotykać swoich włosów lub przeczesywać je palcami, bo były tak miękkie, sypkie i przyjemne w dotyku! Jeśli chciałam, żeby moja czupryna następnego dnia po umyciu była ujarzmiona i nie aż tak bardzo spuszona (a przynajmniej na taką wyglądała), to bez wahania używałam właśnie Kallosa. Nie miałam też problemów z rozczesywaniem włosów. Ale, żeby nie było tak słodko, to zauważyłam, że im bliżej dna sięgała maska, tym słabiej działała. Produkt jest ważny 12 miesięcy i tyle zajęło mi jego zużywanie (wspomniałam, że nie byłam w tym regularna). Po około 10 miesiącach od stosowania maski, włosy nadal były gładkie w dotyku, ale tak jakby straciły cały swój połysk i na nowo zaczęły się puszyć. Nie wiem, jaka była tego przyczyna – może to przez nadmierny dostęp powietrza przy każdym odkręcaniu wieczka, może trzeba ją szybciej zużywać, a może po prostu moje włosy się do niej przyzwyczaiły. W każdym razie, z maski byłam bardzo zadowolona i na pewno będę chciała wypróbować inne wersje Kallosa!
  
Dostępność: Hebe
Pojemność: 275 ml
Cena: 5,99 zł

Znacie tę maskę? Która wersja Kallosa najbardziej się u Was sprawdza?:)

czwartek, 6 sierpnia 2015

Pierwsze spotkanie z liśćmi manuka

Od kiedy zaczęłam przywiązywać dokładniejszą wagę do codziennego oczyszczania twarzy z resztek makijażu lub drobnych zanieczyszczeń, sięgałam po różne żele. Najczęściej wybierałam słynny żel-krem z BeBeauty (recenzja), ale jego notoryczne używanie powoli stawało się nudne, dlatego najzwyczajniej w świecie potrzebowałam zmiany. Tym razem postanowiłam przetestować żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka, który zbiera w blogosferze różnorodne opinie. 
Od producenta:  
Opakowanie: Nieduża, poręczna plastikowa butelka w kolorze zielonym z białą pompką.

Konsystencja: Żelowa.

Kolor: Transparentny.

Zapach: Mydlany.

Skład:
Moja opinia: Pierwsze, co mnie skusiło do zakupu żelu z Ziaji, to oczywiście opakowanie. Męczyły mnie żele w tubce, bo zawsze wylatywało z nich więcej zawartości niż bym tego oczekiwała. A tutaj mamy wygodną buteleczkę i do tego przezroczystą, więc na bieżąco monitorujemy pojemność produktu. Dzięki pompce mogę wreszcie wydobyć tyle żelu, ile potrzebuję (spokojnie wystarcza naciśnięcie połowy pompki, aby umyć całą twarz), więc jest ekonomicznie. Cieszę się też z tego, że butelka jest szczelna a pompka się nie zacina.
Polubiłam się również z konsystencją żelu. Zdecydowanie łatwiej aplikuje mi się na twarz typowy żel, aniżeli żel-krem, który bez problemu się pieni. Wiem, że nie jest to najlepsze dla naszej skóry, ale ja akurat lubię dużą ilość piany, bo mam poczucie, że moja skóra jest oczyszczona, a nie tylko nawilżona.
Powyżej napisałam, że zapach jest mydlany. Wiele osób zachwalało zapach całej serii „liście manuka”, że jest ładny i subtelny. Nie wiem czemu, ale liczyłam na coś świeżego, co będzie mi umilało poranną i wieczorową pielęgnację twarzy. Tym czasem ja wyczuwam mydło, które w dodatku pachnie intensywnie, a to mi się zdecydowanie nie podoba!
Przez wzgląd na różne przygody z produktami Ziaji, obawiałam się jego właściwości. Na szczęście z działania żelu jestem zadowolona. Przede wszystkim nie zapchał mojej cery, nie podrażnił jej ani nie uczulił, za co jestem mu wdzięczna. Nie zauważyłam też nadmiernego wysuszenia skóry, aczkolwiek dostrzegam małą różnicę pomiędzy stanem aktualnym a wcześniejszym. Mianowicie, kiedy używałam żel-kremu z Biedry, moja twarz była delikatniejsza w dotyku, a teraz jest taka jakby hmm… szorstka, lekko ściągnięta? Według producenta jest to wywołane jednym ze składników produktu, więc akurat tego nie mogę mu zarzucić. Natomiast według mnie, żel na pewno nie redukuje sebum, ani nie łagodzi podrażnień i zaczerwienień skóry (ale podkreślam, chwała mu za to, że ich nie powoduje). 
Żel stosowałam jako ostatni etap demakijażu twarzy. Jednorazowo spróbowałam użyć go do demakijażu oczu i tutaj się nie sprawdził. Owszem, zmył cienie, ale z niewodoodporną maskarą nie dał sobie rady.
Jeśli przywiązujecie dużą wagę do naturalnych składów, to żel ten nie jest dla Was. Natomiast, jeśli potrzebujecie dobrego oczyszczenia, a przy tym pożądacie dobrze pieniącej się konsystencji, to mogę Wam polecić ten produkt.

Dostępność: Natura, Rossmann
Pojemność: 200 ml
Cena: 8,99 zł

Testowałyście już serię „liście manuka”? Który produkt polecacie a który odradzacie?

środa, 29 lipca 2015

Zakupy 5-7/2015

Po każdorazowym poście denkowym na moim blogu, zazwyczaj w bardzo krótkim odstępie czasu, pojawiał się post zakupowy. Tym razem zwlekałam z opublikowaniem moich nowości głównie z tego samego powodu, o którym wspominałam we wstępie poprzedniego wpisu. W sumie to nawet i lepiej, bo zamiast trzech postów będzie jeden, w którym pokażę Wam moje zakupy (+ prezenty) z maja, czerwca i lipca.

Początkowo planowałam przedstawić swoje nabytki z dokładnym opisem miejsca, ceny i oczywiście całej historii zakupu danego produktu, czyli tak jak czyniłam zawsze, ale zmieniłam zdanie po opisie pierwszych czterech zdjęć. Produktów nagromadziło się tyle, że stworzyłabym tasiemiec, którego pewnie i tak nikt by nie przeczytał. Stąd też robię wyjątek i pokazuję Wam zbiorcze zdjęcia swoich nowości:

Rossmann: 

Biedronka, Kosmyk i Natura: 

Drogeria Pigment, Lidl, Rossman, Natura, Kaufland:
Jeżeli chcecie, żebym przybliżyła Wam jakiś produkt czy chociażby jego cenę, to dajcie znać w komentarzu. Być może wyjątek w postaci takiej formy postu zakupowego stanie się regułą, bo czy kogoś w ogóle interesują takie szczegółowe posty zakupowe, jakie tworzyłam do tej pory?

Wspomnę jeszcze, że w opisywanym okresie otrzymałam od Mojego Ukochanego takie imieninowo-urodzinowe prezenty: 
Dodatkowo zafundował mi kilka produktów (z wcześniejszych zdjęć) bez okazji, m.in. maskę jajeczną, niebieską gumkę Invisibobble i tusz z Maybelline Lash Sensational. Tak mnie kocha :D

Założę się, że znajdą się takie osoby, które nawet nie przeczytają tego posta, ale napiszą w komentarzu „ale poszalałaś!”, „wow! ile tego!” lub „zwariowałaś całkowicie!”. Tak, to wszystko się zgadza :D Wydałam miliony monet, które mogłam przeznaczyć na pożyteczniejsze aspekty własnego życia, ale dałam się ponieść promocjom. Poza dwoma produktami (jedną konturówką i żelem pod prysznic) i tak planowałam zakup tych wszystkich kosmetyków, które znajdowały się na mojej pisanej, bądź niepisanej, wishliście. Prędzej czy później i tak bym je nabyła, więc ogromna ilość tych wszystkich promocji spowodowała, że produkty pojawiły się u mnie jednak prędzej :P Pamiętajcie też, że zakupy nie były jednorazowe lecz zostały poczynione na przestrzeni trzech miesięcy!  

Na koniec zostawiłam najważniejszą informację: 

ogłaszam wszem i wobec wprowadzenie bana na zakupy kosmetyczne!!!

Źródło
Mam wszystko, czego potrzebowałam/chciałam w aspekcie kosmetycznym, więc nic dziwnego, że moje zapasy sięgają zenitu. Teraz przyszedł czas na ponowne dążenie do minimalizmu! Mój pierwszy ban (o którym pisałam tutaj i tutaj) trwał miesiąc, ale tym razem zakładam dłuższy czas realizacji (do końca roku) :P Wiem, że uda mi się wytrwać w tym postanowieniu, więc nie musicie aż tak trzymać kciuków :P Oczywiście, jeśli jakiś kosmetyk mi się skończy, a nie będę miała czym go zastąpić, to nie będę czekała z zakupami aż do grudnia :P Ale spokojnie, bardziej mam tu na myśli takie podstawy, jak np. szampon czy przysłowiowe waciki. Ban w założeniu ma być restrykcyjny, ale dopuszczam dwie sytuacje, kiedy będę mogła od niego nieco odstąpić: wizyta w DM-ie oraz Dzień Darmowej Dostawy. Nie sądzę, żeby do końca roku stan moich kosmetyków uszczuplił się aż do zera, ale mam nadzieję, że od 2016 roku kosmetyczny minimalizm zagości u mnie na stałe <tak, wiem, mission impossible, ale nadzieja matką głupich :D>.


A jak to jest u Was? Jesteście typem chomimka czy minimalisty w temacie kosmetyków? 
Może znajdzie się tu jakiś hardkor, który również wprowadzi u siebie bana zakupowego na taki czas? ;>   

Źródło

środa, 8 lipca 2015

Denko 5-6/2015

Pojawiam się po dwóch miesiącach i jak mam być szczera, to nie wiem, co zrobić z tym blogiem. Czasu mam dużo, ale chęci do jego prowadzenia coraz mniej. Kosmetyki nadal mnie interesują, ale nieszczególnie chce mi się o nich pisać z taką dokładnością, jak do tej pory. Schemat recenzja-denko-zakupy znudził mi się już dawno, ale ten blog na pewno nie obierze innego kierunku niż kosmetyczny. Coraz częściej myślę o tematyce lifestyle’owej, a konkretniej o założeniu kanału na YT (nie wierzę, że napisałam to publicznie!). Od ok. 2 lat regularnie oglądam różne youtuberki i jest to coś, co o wiele bardziej mnie kręci niż blogowanie. Dlatego powtórzę się, nie wiem co zrobić z tym blogiem… To znaczy chyba wiem, ale ciągle odkładam w czasie podjęcie ostatecznej decyzji …

***

W maju zużyłam niewiele kosmetyków, ale nadrobiłam to z nawiązką w czerwcu. Zresztą, już dawno zauważyłam zasadę, że przez jakiś czas po napisaniu denka nie mam co wrzucić do papierowej torby, a pod koniec drugiego miesiąca zapełniam ją prawie po brzegi. Oprócz tradycyjnych pustaków pojawiło się też pechowo kilka bubli oraz trochę wyrzutków.
 Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Szampon do włosów Garnier Fructis Vitamin Force Fresh: Pięknie pachniał cytryną i miętą, był wydajny, nieźle się pienił. Był przeznaczony do włosów normalnych i przetłuszczających się, ale na drugi dzień po umyciu włosy wcale nie wyglądały lepiej. Wydaje mi się, że to on właśnie strasznie wysuszył mi skórę tuż przy nasadzie włosów.
2. Mgiełka termoochronna do włosów Marion: O wiele przyjemniej używało mi się jej niż prostującego płynu z tej samej firmy (o którym pisałam tutaj), chyba przez odmienny strumień atomizera. Moje włosy ostatnio są w kiepskiej kondycji i mam wrażenie, że ta mgiełka jakoś niespecjalnie je chroniła przed przesuszeniem.
3. Żel pod prysznic Avon Senses Acai Berry: Dla mnie żele z Avonu są i chyba już pozostaną mega niewydajne. Zapach był ok, ale zbyt delikatny i niepowalający z nóg na tyle, żebym koniecznie musiała do niego powrócić.
4. Odżywka do włosów Oil-Care Isana: Bubel. Nie robiła z włosami nic pożytecznego a wręcz przeciwnie, doprowadziła je do gorszego niż zazwyczaj siana na mojej głowie. Zużyłam 2/3, reszta wylądowała w kiblu.
5. Żel do mycia twarzy Synergen Soft Touch: Galareta, która spowodowała niemałe spustoszenie na mojej twarzy. Spotkał ją taki sam los, co poprzedniczkę wyżej. Co ciekawe, zielona wersja sprawdziła się u mnie całkiem przyzwoicie (kilka słów o niej tutaj).
6. Płyn micelarny Delia do cery wrażliwej: Jako jedyny micel od dawien dawna nie szczypał mnie w oczy! Niestety nie okazał się ideałem, bo nie zmywał zbyt dokładnie niektórych kosmetyków kolorowych, a do tego podrażniał skórę pod oczami.
7. Nawilżający krem do twarzy Cien med : Kupiłam go z myślą o największych mrozach, ale nie nadawał się pod makijaż, dlatego stosowałam go jedynie na noc. Był tak wydajny, że starczył mi na pół roku codziennego używania. Nawilżał i dobrze pielęgnował moją skórę, a przy tym jej nie zapychał. Dostępny sezonowo jedynie w Lidlu.
8. Pomadka ochronna Isana Intensiv: Do codziennej pielęgnacji była ok, ale nie radziła sobie przy niższych temperaturach na dworze. Sam sztyft był dosyć twardy, więc nie sunął aż tak gładko po ustach.
9. Krem do twarzy Bielenda Ogórek & Limonka: Moje nowe cudo do twarzy! Nawilżało, matowiło, budziło z rana swoim pięknym zapachem i było mega wydajne. Już się nie mogę doczekać kolejnego opakowania!
10. Płyn do płukania jamy ustnej Colgate Total Zdrowe dziąsła: To moja pierwsza płukanka do ust, więc nie mam do czego porównać. Smak był średnio intensywny. Nie utrzymywał się zbyt długo, więc jak dla mnie kicha. Dziąsła czasami i tak mi krwawiły, więc nie wiem, jak z pozostałymi obietnicami producenta. Płyn miał dziwną zakrętkę i trzeba było „pić” jak z kielicha. Nie opłaca się kupować w regularnej cenie, bo ma mniejszą pojemność niż standardowe  płukanki.   
11. Antyperspirant Rexona Aloe Vera: Spray’e z Rexony to chyba nie moja bajka. Ta wersja nie zapewniała mi odpowiedniej ochrony, a przez kłęby „dymu” unoszące się podczas aplikacji można było się udusić nawet przy zatkanym nosie i buzi:/
12. Otulające masło do ciała Pat & Rub: Właściwości pielęgnacyjne na tak, reszta (film, zapach i cena) na zdecydowane nie. Recenzja.
13. Olejek do masażu Love Me Green: Stosowałabym go do masażu, ale śmierdział okropnie! Znalazłam dla niego alternatywę i zużyłam do golenia nóg, gdzie sprawdził się genialnie!
14. Żel pod prysznic Baylis & Harding Royale Bouquet Black Raspberry & Fig: Kolejny żel z tej firmy i kolejny niewypał pod względem konsystencji (czyt. galareta, która wylatywała dopiero po kilkukrotnym wstrząśnięciu opakowaniem). Zapach ładny, ale dla mnie za mało intensywny. Opakowanie było bardzo twarde, więc musiałam nalać do środka wody, żeby wydobyć resztkę (i tak miniaturowego) żelu.
15. Balsam do ciała Baylis & Harding plum pudding: Nawet przywozicie nawilżał, ale strasznie się lepił podczas rozsmarowywania. Zapach również zbyt delikatny.
16. Podkład Maybelline Affinitone 03 Light Sand Beige: W zimie nie byłam z niego zadowolona, ale kiedy na wiosnę/lato moja skóra twarzy się polepszyła, to i podkład zaczął mi odpowiadać. Nie był zbyt kryjący, ale odcień miał odpowiedni do mojej bladej cery. Dużo by zyskał, gdyby opakowanie miało pompkę, bo konsystencja była strasznie lejąca.
17. Tusz do rzęs Essence I <3 Extreme: Wielkie rozczarowanie! Miał dużą i grubą szczotę, co powodowało niewygodną aplikację, sklejone rzęsy i każdorazowy wnerw. Czerń była intensywna, więc ciężko było ją zmyć z rzęs.
18. Błyszczyk do ust L’Oreal Glam Shine 183 Aqua Pomegranate: Wygrałam go kiedyś w słynnej loterii Princessy i choć rzadko sięgam po błyszczyki, to ten akurat był genialny! Nie sklejał ust i długo się na nich utrzymywał. Miał słodki smak. Posiadał prawie idealną gąbeczkę, która była bardzo miękka i gładko aplikowała odpowiednią ilość produktu (dzięki tzw. zbiorniczkowi) na wargi. Niestety była za krótka, przez co nie sięgała dna i nie mogłam zużyć produktu do końca. Nie wiem, czy jest on jeszcze dostępny stacjonarnie.
19. Chusteczki do higieny intymnej Intimea rumiankowe: Moje (jak do tej pory) ulubione. Robią, co mają robić, są odpowiednio nawilżone, tanie i zawsze dostępne (wiadomo, Biedra :D).
20. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe: Jak wyżej, z tą różnicą, że nie są nawilżone :P Pierwsza sztuka pochodzi chyba jeszcze z trójpaku, ale w obu przypadkach płatki były felerne, bo chyba zapomnieli je obszyć:[ Mimo tej wpadki i tak będę je kupować (aktualnie mam kolejny trójpak i już się nie rozwarstwiają :D).

Przyszedł też czas na uporządkowanie kolorówki i pozbycie się kilku gagatków:
21. Podkład Vichy Teint Ideal 25: To chyba najjaśniejszy odcień, ale dla mnie był za ciemny. Konsystencję miał lejącą i nawet pompka w niczym nie ułatwiała aplikacji. Od samego początku strasznie śmierdział alkoholem. Jak zaczął mnie zapychać, bałam się go dłużej używać.
22. Wydłużający tusz do rzęs Grashka: Porażka na całej linii. Oczywiście nie wydłużał rzęs. Efekt był bardzo, bardzo i jeszcze raz bardzo delikatny, prawie niewidoczny. Szczoteczka była tak skonstruowana, że nabierała za dużo tuszu, przez co jej włosie było wiecznie sklejone i nie dało się jej prawidłowo używać.
23. Błyszczyk do ust Rimmel Vinyl Stars: Nie wiem jaki to odcień, bo napisy się starły. Strasznie sklejał usta. Posiadał w sobie drobinki. Pachniał owocowo. Opakowanie przy zakrętce było nieszczelne, więc błyszczyk lubił sobie spływać po zewnętrznych ściankach, co uniemożliwiało noszenie go w torebce czy nawet trzymanie go w kosmetyczce w pozycji poziomej. Przeterminował się i zmienił zapach, więc wolę się z nim już nie męczyć.
24. Błyszczykowa pomadka do ust Lovely 04: Ni to pomadka, ni to błyszczyk. Produkt bardzo nietrwały. Pachniał arbuzem <3 dopóki nie stracił ważności. Miał lepsze opakowanie od Eliksirów, ale wciąż kiczowate. Ja wygrałam go kiedyś w rozdaniu, ale moim zdaniem szkoda wydawać na niego nawet tych 8 złociszy.
25. Lakier do paznokci Wibo Extreme Nasil nr 492: Użyłam go kilka razy. Wyglądał na miętkę, ale okazał się być bardziej niebieski. Chciałam znowu dać mu szansę, ale zaczął śmierdzieć, więc leci do śmietnika.
26. Lakier do paznokci Hean.pl 631 Brick Look: Sięgnęłam po niego bardzo późno, bo to kompletnie nie moja kolorystyka (wygrałam go). Trochę rudy, trochę ceglasty, jak sama nazwa wskazuje. Kiedy chciałam go wypróbować na nowo, okazało się, że był to najszybciej wysychający lakier, z jakim miałam do czynienia, więc bardzo ułatwiał mi malowanie przed pójściem spać. Pozbywam się go, bo się przeterminował tak jak poprzednik.
27. Próbka różu mineralnego Coral: Również pochodzi z rozdania. Nie użyłam go ani razu, bo po pierwsze nie używam (jeszcze) różu, a po drugie nie bardzo miałam czym go nakładać, co związane jest z tym pierwszym. Wydaje mi się jednak, że byłby za ciemny dla mojej karnacji. Nie wiem, jaki ma termin przydatności, więc się go pozbywam, bo trochę go już mam. Poza tym i tak pewnie bym go nie użyła, nawet jakby był ważny jeszcze przez 10 lat :P

I na koniec próbki kosmetyków, które niczym mnie nie zachwyciły, więc nie skuszę się na ich pełnowymiarowe opakowania:  

Wreszcie mogę to wszystko wywalić na śmietnik! Wreszcie w mojej szafie zrobi się miejsce! Tylko nie wiem, czy nadal będę zbierać pustaki do mojej denkowej torby...

wtorek, 5 maja 2015

Zakupy 3-4/2015 + wygrane

W zeszłym miesiącu po raz pierwszy w historii bloga nie pojawił się post zakupowy. Kupiłam tylko jeden produkt, więc uznałam, że nie ma sensu tworzyć dla niego osobnego posta. A w kwietniu? W kwietniu to dopiero się podziało… zresztą, same wiecie, jak było :> A jakby tego było mało, czterokrotnie udało mi się wygrać w rozdaniach, więc moja szafka z kosmetykami znowu przestała się domykać :P

W marcu zdecydowałam się jedynie na (1) płyn micelarny BeBeauty (4,49 zł), a że w kwietniu znowu pojawiły się w Biedrze (2) 400 ml wersje, to zakupiłam jedną sztukę (7,99 zł). Pozostając w temacie Biedry, któregoś piątkowego popołudnia podjechałam po pracy po tuńczyka do sałatki, no i wyszłam z nowym (3) żelem pod prysznic Oceania trawa cytrynowa (o tuńczyku nie zapomniałam, żeby nie było… :P). Już kiedyś pisałam, że jak widzę napis „trawa cytrynowa” to dostaję małpiego rozumu :D Troszkę wahałam się z jego zakupem, bo żeli (jak wiecie) u mnie dostatek, ale kiedy uświadomiłam sobie, że mój celibat na kupno nowych żeli trwał pół roku (wow, brawa dla Neonowej! :D), to poczułam się rozgrzeszona :P A że cena była śmiesznie niska (2,99 zł), to już w ogóle nie ma o czym mówić :P
Następnie, z polecenia Alicji R. zakupiłam w Naturze (4) płyn micelarny Delia (8,99 zł), bo miał nie szczypać w oczy. W Kauflandzie capnęłam z półki (5) antyperspirant Rexona aloe vera (6,45 zł), który miałam zakupić już wieki temu. Natomiast w Rossmannie kupiłam (6) krem pod oczy Rival de Loop Hydro (6,99 zł), bo postanowiłam zadbać trochę o okolicę oczu.
Powyższe zakupy były jeszcze normalne. Bo poniższych „normalnymi” nazwać nie mogę :P Gdyby nie kolorówkowy szał promocji, to jedna stówa zostałaby w kieszeni i spokojnie czekałaby na bardziej racjonalne wydatki:/ Kilka produktów kupiłam, bo się u mnie sprawdziły, kilka konkretnych chciałam już od dawna przetestować, a kilka niekonkretnych wpadło do koszyka w ostatniej chwili. Nie chce się już denerwować, pisząc o organizacji tych wielkich promocji, ale zarówno Natura, jak i Rossmann, znowu podpadły mi pod tym względem (z tym, że Natura bardziej, bo m.in. zawyżała ceny).
Na promocji -49% w Rossmannie w pierwszym tygodniu zakupiłam: (7) podkład Rimmel Wake Me Up 100 Ivory (21,41 zł) – mój ulubieniec; (8) podkład Rimmel Stay Matte 100 Ivory (12,23 zł) – na wypróbowanie; (9) róż Wibo Smooth’n wear 3 (5 zł) – bo chcę wprowadzić trochę kolorytu na twarzy; (10) rozświetlacz Wibo Diamond Iluminator (4,99 zł) – nie wiem po co, ale wszyscy brali, to ja też :] Chciałam kupić jeszcze korektor pod oczy z Wibo, ale za późno zorientowałam się , że go chcę (:P) i już go nie dorwałam.
W drugim tygodniu promo miałam ochotę na jakieś nowe tusze, ale tyle już kasy poszło na różne wydatki, że ostatecznie kupiłam dwa produkty: (11) eyeliner Wibo (3,76 zł) – uwielbiam; (12) cielistą kredkę do oczu Lovely (3,06 zł) – bo była najtańsza w tej kolorystyce.
Na promocji -40% w Naturze zakupiłam: (13) puder sypki My Secret (8,39 zł) – bo znudził mi się puder w kamieniu; (14) korektor Catrice camouflage 020 Light Beige (8,99 zł) – nie wiedziałam, że ma różne odcienie, więc wybierałam pod presją :P; (15) szminkę Essence 12 Blush My Lips (5,99 zł) – swatch na dłoni prezentował się lepiej niż na ustach:/; (16) top coat Essence quick dry (4,79 zł) - zobaczymy, czy w ogóle zadziała; (17) tusz Essence Multi Action (6,59 zł) – uwielbiam!; (18) kredkę do brwi Essence 04 blonde (4,19 zł) – do tej pory nie wiem, czy jej potrzebuję :P
W kwietniu dopisało mi szczęście w rozdaniach, bo udało mi się wygrać aż u czterech osób! U Izy wygrałam używany zestaw kosmetyków Sleek:
Następnie u Ewy udało mi się wygrać zestaw kosmetyków Avon:
U Iris w powtórnym losowaniu (ludzie! sprawdzajcie wyniki, bo potem ja na tym korzystam :P) wygrałam takie cudowności:
A na koniec u Rincewind99 wygrałam zestaw miniaturek ze znanej mi firmy Baylis & Harding:
Powoli stawało się to nudne, jak przychodziła do mnie jedna paczka za drugą, ale listonosz za bardzo nie narzekał :P Z drugiej strony, trochę przytłoczyła mnie taka ilość nowych kosmetyków, bo nie wiem, kiedy ja to wszystko zużyję. No ale „się gra, się ma”, więc i ja za bardzo nie będę narzekać :P 

Nawet nie pytam, czy Wasze zapasy kosmetyczne też się tak rozrosły, bo to pytanie retoryczne :P

piątek, 1 maja 2015

Denko 3-4/2015

Minęły kolejne dwa miesiące, więc przyszła pora na kolejny wysyp kosmetycznych śmieci. Liczyłam na więcej, a wyszło jak zwykle. Znalazł się jednak jeden powód do dumy – zebrałam się w sobie i zrobiłam w końcu gruntowne porządki w lakierach! A to już zakrawa o sukces :D  
Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Żel pod prysznic Fruit Kiss Exotic passion: Genialny żel z Biedry, który zasłużył na miano kosmetycznego hitu! Wszystko mi się w nim podobało, mimo że nie przepadam za ananasowym aromatem. Żałuję, że nie zrobiłam sobie zapasów, ale nie sądziłam, że tak błyskawicznie zniknie z biedronkowych półek:( Po cichu liczę, że ta edycja wróci w przyszłym roku… Recenzja.
2. Żel pod prysznic Avon Senses mood therapy indulgent (shea butter): To mój drugi żel z tej firmy i tym razem zapach mi się nie spodobał. Był zbyt delikatny, czasami w ogóle niewyczuwalny, także przyjemność ze zużywania żadna:/ Do tego znowu kiepska wydajność – starczył na jakieś dwa tygodnie:/
3. Żel pod prysznic Dove krem pistacjowy z magnolią: Zaskoczył mnie swoją bardzo delikatną i przyjemną konsystencją, więc na pewno sięgnę po inne wersje. Myślałam, że wpiszę go na swoją listę kosmetycznych hitów obecnego roku, ale niestety jego zapach zaliczył kilka wpadek… Recenzja.
4. Rozgrzewająca sól do kąpieli BeBeauty owoce cytrusowe: Zużyłam ją głównie do stóp, ale kiedy miałam okazję, to wsypywałam ją do wanny. W obu przypadkach spisała się dobrze. Nie miała jakichś odkrywczych właściwości, ale zmiękczała i „olejowała” skórę. Efektów rozgrzewających brak. Pachniała cudownie i intensywnie.
5. Płyn micelarny 3 w 1 Green Pharmacy owies: Dobry płyn micelarny, ale wciąż nie ideał. Nie radził sobie ze zmywaniem ciemniejszych maskar. Czasami szczypał w oczy, ale dało się przeżyć. Miał dziwny zapach. Najbardziej spodobało mi się w nim opakowanie i cena.
6. Płyn micelarny BeBeauty: Stały bywalec denka jeszcze w starym opakowaniu. Stosuję go jako pierwszą fazę demakijażu twarzy i w tej roli sprawdza się świetnie.
7. Delikatny żel-krem łagodzący do mycia twarzy BeBeauty: Nie cierpię jego konsystencji i zapachu. Uwielbiam natomiast jego delikatność wobec skóry, cenę oraz dostępność. Wiecie, taka relacja miłość-nienawiść :P Recenzja.
8. Woda termalna Vichy: Tę sztukę zużyłam inaczej niż dotychczas. Przeznaczyłam ją do łagodzenia podrażnień, kiedy moja skóra twarzy miewała gorsze dni (okres grzewczy). Przynosiła ukojenie i rzeczywiście trochę łagodziła zaczerwienienia.
9. Body spray Fruttini Raspberry Cream: Wreszcie nadszedł jej kres! :D Ładnie pachniała maliną, choć bardzo sztucznie. I w sumie tyle było w niej fajnego :P Atomizer się zacinał, a sama mgiełka podrażniała skórę:/ Recenzja.
10. Antyperspirant Rexona Shower fresh: To mój pierwszy antyperspirant w spray’u Rexony. Ogólnie był skuteczny, ale w bardzo stresujących sytuacjach nie zapewniał mi 100% komfortu. Miał przyjemny zapach.
11. Maska anty-stres Ziaja: No i wykrakałam! Pierwsza saszetka była w miarę ok, ale z drugiej nie byłam już zadowolona:/ Czasami działała normalnie, a innym razem była do bani - albo piekła mnie po niej skóra, albo wyskakiwało mi coś na twarzy:/
12. Dezodorant w chusteczce Deo Fresh Cleanic: Dziwny twór. Nadaje skórze zapach dezodorantu, ale na krótką chwilę. Do tego pozostawia nieprzyjemne, lepkie uczucie:/
13. Chusteczki odświeżające Babydream (80 szt.): Bubel, jakich mało. Chusteczki były bardzo słabo nasączone. Kiepskie zamknięcie powodowało, że szybko wyschły na wiór. Nareszcie żegnam.
14. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe (zielone): Tym razem pochodzą z trójpaku, który był chyba felernej produkcji, bo niektóre płatki były rozwarstwione. Mimo to, nadal należą i należeć będą do moich ulubieńców.
A na koniec wspomniane we wstępie lakierowe porządki. Zbliżająca się trzecia część promo w Rossmannie skutecznie zachęciła mnie do pozbycia się zarówno lakierów, jak i sentymentów do nich. Kryteria były następujące: niedobrany kolor, zaschnięcie, bądź zgęstnienie. Z tej całej gromadki polecam jedynie przezroczysty lakier z NYC (stosowałam jako top coat), lakiery Miss Sporty (za trwałość, szeroki pędzelek i dużą gamę kolorów) oraz miętkę z Rimmela (Salon Pro 500 Peppermint), którą jako jedyny lakier zużyłam w całości.

Ps. Wybaczcie mi zmianę tekstury tła z jednolitego na "pledowy" (:P), ale znowu się przeprowadziłam i nie tachałam już ze sobą starego "tworzywa"...

środa, 22 kwietnia 2015

Chemiczną "malyną" po ciele (i nie tylko...)

Przez długi czas nie rozumiałam (i chyba nadal nie do końca rozumiem) istoty mgiełek do ciała. Jedne mają (podobno) pielęgnować skórę, inne mają nadać jej brokatowy połysk, a cała rzesza pozostałych ma po prostu pachnieć na człowieku. Zastanawiam się w takim razie, mając na uwadze ten trzeci aspekt, czy mgiełka do ciała i „naturalny dezodorant w spray’u” różnią się jedynie tworzywem, z którego zostały wykonane ich opakowania? W każdym razie, kiedyś nabyłam (ja wybrałam, Mój Ukochany płacił :P) body spray Fruttini Raspberry Cream i właśnie dzisiaj przyszedł czas na jego recenzję. 
Od producenta:
Opakowanie: Przezroczysta butelka z atomizerem i zakrętką wykonana ze sztywnego plastiku o zabarwieniu różowym. 
Na etykiecie widnieją ogromne i soczyste (pewnie pochodzą z GMO :P) maliny skąpane w „kremie”, które aż chciałoby się skonsumować :D Z tyłu opakowania został naklejony biały kartonik z polskim tłumaczeniem informacji o produkcie.

Konsystencja: Wodnista.

Kolor: Transparentny.

Zapach: Malinowy.

Skład:
Moja opinia: Produkt można byłoby skwitować jednym wyrażeniem – bardzo chemiczna „sprawa”. Zacznę jednak od złożenia zażalenia na opakowanie, a konkretniej na atomizer. Na początku śmigał jak ta lala, żeby oczywiście po jakimś czasie się zaciąć i tak mu za pewne zostanie do ostatniej kropli zawartości:] Jak ma dobre dni i działa bez zarzutu, to wystarczy delikatne naciśnięcie, aby uwolnić mgiełkę, nazwijmy to, szerokokątnie :D A jak strzeli focha, to można sobie naciskać go do woli, nadwyrężając palec wskazujący i albo kompletnie nic się z niego nie wydostanie, albo zawartość wyleci jak strzała po linii prostej.
Zapach mgiełki już od początku mi się spodobał. Wyróżnia go intensywna i słodka malina, choć bardzo chemiczna (podobnie jak truskawkowy sorbet pod prysznic z tej samej firmy). Po zużyciu połowy zawartości musiałam jednak odstawić produkt na jakiś czas, ponieważ pierwsze skrzypce w zapachu zaczął odgrywać alkohol. Oczywiście nadal wyczuwalna była malina, ale dopiero po dłuższej chwili, bo najpierw w mój nos uderzała moc procentów:/ W międzyczasie wracałam do tej mgiełki, porzucałam ją albo znajdowałam jej inne niezawodne zastosowania (np. jako odświeżacz powietrza w toalecie) i tak w kółko… W kwestii długotrwałości zapachu na ciele mgiełka należy do tych krótkożywotnych – maksymalnie utrzymywała się do godziny. Natomiast na ubraniach lub włosach potrafi wydłużyć swoją egzystencję nawet do trzech godzin.
Ten drugi i trzeci patent „psikania” zaczęłam stosować z dwóch powodów: a) zauważyłam, że mgiełka mnie uczula, fundując mi czerwone plamy na skórze (szczególnie na dekolcie); b) minął termin jej przydatności. O właściwościach wygładzających skórę, które obiecuje producent, oczywiście nie ma żadnej mowy. To jest zwykły zapachowy gadżet a nie forma pielęgnacji.
Żeby nie kończyć tak negatywnie, to mgiełka jest bardzo wydajna. Nie licząc wspomnianych rozstań i powrotów, to i tak jej ubytek przez długi czas był niezauważalny. A może jednak zużywam ją wolniej przez ten zacinający się atomizer? No dobra, miałam nie kończyć negatywnie… :P

Dostępność: Natura, Drogerie Polskie, Hebe
Pojemność: 200 ml
Cena: 13,99 zł

Używacie mgiełek do ciała czy jest to dla Was zbędny gadżet?

sobota, 18 kwietnia 2015

Słodko-mdląca cytryna za 75 zł

Gdyby nie jeden ze znanych tanecznych programów, nie wiedziałabym jak wygląda ex-żona jednego ze znanych dziennikarzy telewizyjnych. Gdyby nie blogi, nie wiedziałabym, że owa pani stworzyła własną markę kosmetyczną. O tym, że kosmetyki wypuszczone pod szyldem Kingi Rusin, są podobno w 100% naturalne, charakteryzują się specyficznym zapachem i kosmiczną ceną naczytałam się już wielokrotnie. Jednak dopiero dzięki zeszłorocznej wygranej w konkursie u Strawberry mogłam przekonać się o tym na własnej skórze, testując otulające masło do ciała Pat&Rub
Od producenta: Masło do ciała ma konsystencję tortowego kremu. Bogactwo i wysokie stężenie maseł i olejków roślinnych sprawiają, że nawet bardzo sucha skóra, staje się znakomicie nawilżona i uelastyczniona. Efekt zauważalny jest po pierwszym użyciu. Słodki ekoaromat rozleniwia. Do używania od stóp do dekoltu.

Opakowanie: Produkt znajduje się w okrągłym pudełeczku z odkręcanym wieczkiem. Opakowanie zostało wykonane z lekkiego i matowego plastiku. Zawartość została dodatkowo zabezpieczona sreberkiem. 
Etykieta w kolorze karmelowym nawiązuje do jednego z (rzekomych) zapachów masła. Zamieszczone zostały na niej informacje od producenta oraz skład, zarówno w tradycyjnej formie (po łacinie), jak i rozszerzonej (opis działania poszczególnych składników). Na opakowaniu, które posiadam, widnieje również znaczek informujący o tym, że produkt został wypuszczony na 5. urodziny firmy jako edycja limitowana, jednak po jakimś czasie wszedł do oferty na stałe.

Konsystencja: „Tortowego kremu”.
Kolor: Waniliowy.

Zapach: Według producenta mieszanka karmelu, cytryny i wanilii.

Skład:
Moja opinia: Zacznijmy od pozytywów. Bardzo podoba mi się opakowanie tego masła. Niby nic specjalnego, zwykłe i tradycyjne pudełeczko, ale jednak przypadło mi do gustu dzięki temu, że jest lekkie (pomimo dużej pojemności) i matowe, dzięki czemu nie wyślizguje nam się z dłoni. To pudełeczko przypomina mi opakowania maseł do ciała z Bielendy, a konkretniej tę przezroczystą część. Sreberko zabezpieczające przed wścibskimi łapskami oczywiście zawsze jest na tzw. propsie;)
Drugim pozytywnym aspektem jest zdecydowanie konsystencja. Producent twierdzi, że posiada ona formę tortowego kremu i w sumie mogę się z tym zgodzić. Konsystencja jest co prawda maślana, ale przy tym bardzo delikatna, coś właśnie w stylu masy tortowej;) Dzięki tej delikatności aplikacja masła jest bezproblemowa, gładko sunie ono po skórze. Trzeba tylko uważać, aby nie przesadzić z ilością nakładanego produktu, bo wtedy trochę dłużej trwa rozsmarowywanie go na ciele. Masło dość szybko się wchłania, co akurat dla mnie jest bardzo komfortowe, bo od razu można założyć piżamy.
Trzecią, a zarazem ostatnią, pozytywną nowiną są właściwości pielęgnacyjne. Masło jest naprawdę skuteczne! Bardzo dobrze nawilża ciało na długie godziny, skóra jest gładziutka i gdyby umiała mówić, to pewnie powiedziałaby, że jest zadowolona :P W dodatku nic mnie po aplikacji masła nie uczula, nie wyskakują mi żadne czerwone plamy (jak to czasem bywa), więc skład chyba rzeczywiście jest wysoce naturalny.
A teraz czas na hejty :P Chociaż konsystencja jest ogólnie na plus, to masło zostawia po sobie wyczuwalny film na skórze. Nie jest on na szczęście tłusty czy lepki, ale jednak cały czas czuję, że mam coś na ciele:/ Za pewne jest to kwestia składu.
Kolejny minus to cena. Nie chcę nikogo urazić, ale chyba trzeba upaść na głowę, żeby regularnie kupować to masło (i inne produkty tej firmy…). Ja wiem, że często są promocje, ale dla mnie wydawanie kilkudziesięciu złotych na jeden kosmetyk pielęgnacyjny, który wcale nie jest genialny czy zjawiskowy, jest grubą przesadą.
No i najgorszy dla mnie aspekt w tym maśle (a wydawałaby się, że ceny z kosmosu to już nic nie przebije :P) to jego zapach:/ Specjalnie czekałam na okres jesienno-zimowy, aby otworzyć to masło (tyle miesięcy żyłam w niewiedzy :P) i aby „otulić” się jego zapachem, a tu takie rozczarowanie! Gdzie ten karmel droga Kingo, no gdzie?:[ Już na pierwszy rzut oka moja wyobraźnia nie potrafiła ogarnąć takiej mieszanki zapachowej. Jak się potem okazało, nawet mój nos nie jest w stanie jej ogarnąć. Wąchając zawartość opakowania wyczuwalna jest głównie cytryna. Po aplikacji na skórę zapach cytryny zostaje przełamany jakąś słodką nutą, może nawet jest to ta rzekoma wanilia, ale jest to tak mdlący zapach, że z miejsca robi mi się niedobrze:/ Zapach jest na tyle intensywny i długotrwały, że przechodzi nawet na piżamy:/ Wiem, że niektórym osobom to nie przeszkadza i lubią zapach tego masła (btw, ani jednego negatywnego komentarza na oficjalnej stronie sklepu :]), ale ja nie mogę go zdzierżyć:( I płakać mi się chce na widok tego, ile mi go jeszcze zostało :P Najchętniej odstawiłabym je z powrotem do zapasów, ale nie mogę, bo data ważności zbliża się ku końcowi…

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 250 ml
Cena: 75 zł

Miałyście do czynienia z produktami firmy Pat&Rub? Co myślicie o ich zapachach i cenach?