środa, 29 lipca 2015

Zakupy 5-7/2015

Po każdorazowym poście denkowym na moim blogu, zazwyczaj w bardzo krótkim odstępie czasu, pojawiał się post zakupowy. Tym razem zwlekałam z opublikowaniem moich nowości głównie z tego samego powodu, o którym wspominałam we wstępie poprzedniego wpisu. W sumie to nawet i lepiej, bo zamiast trzech postów będzie jeden, w którym pokażę Wam moje zakupy (+ prezenty) z maja, czerwca i lipca.

Początkowo planowałam przedstawić swoje nabytki z dokładnym opisem miejsca, ceny i oczywiście całej historii zakupu danego produktu, czyli tak jak czyniłam zawsze, ale zmieniłam zdanie po opisie pierwszych czterech zdjęć. Produktów nagromadziło się tyle, że stworzyłabym tasiemiec, którego pewnie i tak nikt by nie przeczytał. Stąd też robię wyjątek i pokazuję Wam zbiorcze zdjęcia swoich nowości:

Rossmann: 

Biedronka, Kosmyk i Natura: 

Drogeria Pigment, Lidl, Rossman, Natura, Kaufland:
Jeżeli chcecie, żebym przybliżyła Wam jakiś produkt czy chociażby jego cenę, to dajcie znać w komentarzu. Być może wyjątek w postaci takiej formy postu zakupowego stanie się regułą, bo czy kogoś w ogóle interesują takie szczegółowe posty zakupowe, jakie tworzyłam do tej pory?

Wspomnę jeszcze, że w opisywanym okresie otrzymałam od Mojego Ukochanego takie imieninowo-urodzinowe prezenty: 
Dodatkowo zafundował mi kilka produktów (z wcześniejszych zdjęć) bez okazji, m.in. maskę jajeczną, niebieską gumkę Invisibobble i tusz z Maybelline Lash Sensational. Tak mnie kocha :D

Założę się, że znajdą się takie osoby, które nawet nie przeczytają tego posta, ale napiszą w komentarzu „ale poszalałaś!”, „wow! ile tego!” lub „zwariowałaś całkowicie!”. Tak, to wszystko się zgadza :D Wydałam miliony monet, które mogłam przeznaczyć na pożyteczniejsze aspekty własnego życia, ale dałam się ponieść promocjom. Poza dwoma produktami (jedną konturówką i żelem pod prysznic) i tak planowałam zakup tych wszystkich kosmetyków, które znajdowały się na mojej pisanej, bądź niepisanej, wishliście. Prędzej czy później i tak bym je nabyła, więc ogromna ilość tych wszystkich promocji spowodowała, że produkty pojawiły się u mnie jednak prędzej :P Pamiętajcie też, że zakupy nie były jednorazowe lecz zostały poczynione na przestrzeni trzech miesięcy!  

Na koniec zostawiłam najważniejszą informację: 

ogłaszam wszem i wobec wprowadzenie bana na zakupy kosmetyczne!!!

Źródło
Mam wszystko, czego potrzebowałam/chciałam w aspekcie kosmetycznym, więc nic dziwnego, że moje zapasy sięgają zenitu. Teraz przyszedł czas na ponowne dążenie do minimalizmu! Mój pierwszy ban (o którym pisałam tutaj i tutaj) trwał miesiąc, ale tym razem zakładam dłuższy czas realizacji (do końca roku) :P Wiem, że uda mi się wytrwać w tym postanowieniu, więc nie musicie aż tak trzymać kciuków :P Oczywiście, jeśli jakiś kosmetyk mi się skończy, a nie będę miała czym go zastąpić, to nie będę czekała z zakupami aż do grudnia :P Ale spokojnie, bardziej mam tu na myśli takie podstawy, jak np. szampon czy przysłowiowe waciki. Ban w założeniu ma być restrykcyjny, ale dopuszczam dwie sytuacje, kiedy będę mogła od niego nieco odstąpić: wizyta w DM-ie oraz Dzień Darmowej Dostawy. Nie sądzę, żeby do końca roku stan moich kosmetyków uszczuplił się aż do zera, ale mam nadzieję, że od 2016 roku kosmetyczny minimalizm zagości u mnie na stałe <tak, wiem, mission impossible, ale nadzieja matką głupich :D>.


A jak to jest u Was? Jesteście typem chomimka czy minimalisty w temacie kosmetyków? 
Może znajdzie się tu jakiś hardkor, który również wprowadzi u siebie bana zakupowego na taki czas? ;>   

Źródło

środa, 8 lipca 2015

Denko 5-6/2015

Pojawiam się po dwóch miesiącach i jak mam być szczera, to nie wiem, co zrobić z tym blogiem. Czasu mam dużo, ale chęci do jego prowadzenia coraz mniej. Kosmetyki nadal mnie interesują, ale nieszczególnie chce mi się o nich pisać z taką dokładnością, jak do tej pory. Schemat recenzja-denko-zakupy znudził mi się już dawno, ale ten blog na pewno nie obierze innego kierunku niż kosmetyczny. Coraz częściej myślę o tematyce lifestyle’owej, a konkretniej o założeniu kanału na YT (nie wierzę, że napisałam to publicznie!). Od ok. 2 lat regularnie oglądam różne youtuberki i jest to coś, co o wiele bardziej mnie kręci niż blogowanie. Dlatego powtórzę się, nie wiem co zrobić z tym blogiem… To znaczy chyba wiem, ale ciągle odkładam w czasie podjęcie ostatecznej decyzji …

***

W maju zużyłam niewiele kosmetyków, ale nadrobiłam to z nawiązką w czerwcu. Zresztą, już dawno zauważyłam zasadę, że przez jakiś czas po napisaniu denka nie mam co wrzucić do papierowej torby, a pod koniec drugiego miesiąca zapełniam ją prawie po brzegi. Oprócz tradycyjnych pustaków pojawiło się też pechowo kilka bubli oraz trochę wyrzutków.
 Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Szampon do włosów Garnier Fructis Vitamin Force Fresh: Pięknie pachniał cytryną i miętą, był wydajny, nieźle się pienił. Był przeznaczony do włosów normalnych i przetłuszczających się, ale na drugi dzień po umyciu włosy wcale nie wyglądały lepiej. Wydaje mi się, że to on właśnie strasznie wysuszył mi skórę tuż przy nasadzie włosów.
2. Mgiełka termoochronna do włosów Marion: O wiele przyjemniej używało mi się jej niż prostującego płynu z tej samej firmy (o którym pisałam tutaj), chyba przez odmienny strumień atomizera. Moje włosy ostatnio są w kiepskiej kondycji i mam wrażenie, że ta mgiełka jakoś niespecjalnie je chroniła przed przesuszeniem.
3. Żel pod prysznic Avon Senses Acai Berry: Dla mnie żele z Avonu są i chyba już pozostaną mega niewydajne. Zapach był ok, ale zbyt delikatny i niepowalający z nóg na tyle, żebym koniecznie musiała do niego powrócić.
4. Odżywka do włosów Oil-Care Isana: Bubel. Nie robiła z włosami nic pożytecznego a wręcz przeciwnie, doprowadziła je do gorszego niż zazwyczaj siana na mojej głowie. Zużyłam 2/3, reszta wylądowała w kiblu.
5. Żel do mycia twarzy Synergen Soft Touch: Galareta, która spowodowała niemałe spustoszenie na mojej twarzy. Spotkał ją taki sam los, co poprzedniczkę wyżej. Co ciekawe, zielona wersja sprawdziła się u mnie całkiem przyzwoicie (kilka słów o niej tutaj).
6. Płyn micelarny Delia do cery wrażliwej: Jako jedyny micel od dawien dawna nie szczypał mnie w oczy! Niestety nie okazał się ideałem, bo nie zmywał zbyt dokładnie niektórych kosmetyków kolorowych, a do tego podrażniał skórę pod oczami.
7. Nawilżający krem do twarzy Cien med : Kupiłam go z myślą o największych mrozach, ale nie nadawał się pod makijaż, dlatego stosowałam go jedynie na noc. Był tak wydajny, że starczył mi na pół roku codziennego używania. Nawilżał i dobrze pielęgnował moją skórę, a przy tym jej nie zapychał. Dostępny sezonowo jedynie w Lidlu.
8. Pomadka ochronna Isana Intensiv: Do codziennej pielęgnacji była ok, ale nie radziła sobie przy niższych temperaturach na dworze. Sam sztyft był dosyć twardy, więc nie sunął aż tak gładko po ustach.
9. Krem do twarzy Bielenda Ogórek & Limonka: Moje nowe cudo do twarzy! Nawilżało, matowiło, budziło z rana swoim pięknym zapachem i było mega wydajne. Już się nie mogę doczekać kolejnego opakowania!
10. Płyn do płukania jamy ustnej Colgate Total Zdrowe dziąsła: To moja pierwsza płukanka do ust, więc nie mam do czego porównać. Smak był średnio intensywny. Nie utrzymywał się zbyt długo, więc jak dla mnie kicha. Dziąsła czasami i tak mi krwawiły, więc nie wiem, jak z pozostałymi obietnicami producenta. Płyn miał dziwną zakrętkę i trzeba było „pić” jak z kielicha. Nie opłaca się kupować w regularnej cenie, bo ma mniejszą pojemność niż standardowe  płukanki.   
11. Antyperspirant Rexona Aloe Vera: Spray’e z Rexony to chyba nie moja bajka. Ta wersja nie zapewniała mi odpowiedniej ochrony, a przez kłęby „dymu” unoszące się podczas aplikacji można było się udusić nawet przy zatkanym nosie i buzi:/
12. Otulające masło do ciała Pat & Rub: Właściwości pielęgnacyjne na tak, reszta (film, zapach i cena) na zdecydowane nie. Recenzja.
13. Olejek do masażu Love Me Green: Stosowałabym go do masażu, ale śmierdział okropnie! Znalazłam dla niego alternatywę i zużyłam do golenia nóg, gdzie sprawdził się genialnie!
14. Żel pod prysznic Baylis & Harding Royale Bouquet Black Raspberry & Fig: Kolejny żel z tej firmy i kolejny niewypał pod względem konsystencji (czyt. galareta, która wylatywała dopiero po kilkukrotnym wstrząśnięciu opakowaniem). Zapach ładny, ale dla mnie za mało intensywny. Opakowanie było bardzo twarde, więc musiałam nalać do środka wody, żeby wydobyć resztkę (i tak miniaturowego) żelu.
15. Balsam do ciała Baylis & Harding plum pudding: Nawet przywozicie nawilżał, ale strasznie się lepił podczas rozsmarowywania. Zapach również zbyt delikatny.
16. Podkład Maybelline Affinitone 03 Light Sand Beige: W zimie nie byłam z niego zadowolona, ale kiedy na wiosnę/lato moja skóra twarzy się polepszyła, to i podkład zaczął mi odpowiadać. Nie był zbyt kryjący, ale odcień miał odpowiedni do mojej bladej cery. Dużo by zyskał, gdyby opakowanie miało pompkę, bo konsystencja była strasznie lejąca.
17. Tusz do rzęs Essence I <3 Extreme: Wielkie rozczarowanie! Miał dużą i grubą szczotę, co powodowało niewygodną aplikację, sklejone rzęsy i każdorazowy wnerw. Czerń była intensywna, więc ciężko było ją zmyć z rzęs.
18. Błyszczyk do ust L’Oreal Glam Shine 183 Aqua Pomegranate: Wygrałam go kiedyś w słynnej loterii Princessy i choć rzadko sięgam po błyszczyki, to ten akurat był genialny! Nie sklejał ust i długo się na nich utrzymywał. Miał słodki smak. Posiadał prawie idealną gąbeczkę, która była bardzo miękka i gładko aplikowała odpowiednią ilość produktu (dzięki tzw. zbiorniczkowi) na wargi. Niestety była za krótka, przez co nie sięgała dna i nie mogłam zużyć produktu do końca. Nie wiem, czy jest on jeszcze dostępny stacjonarnie.
19. Chusteczki do higieny intymnej Intimea rumiankowe: Moje (jak do tej pory) ulubione. Robią, co mają robić, są odpowiednio nawilżone, tanie i zawsze dostępne (wiadomo, Biedra :D).
20. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe: Jak wyżej, z tą różnicą, że nie są nawilżone :P Pierwsza sztuka pochodzi chyba jeszcze z trójpaku, ale w obu przypadkach płatki były felerne, bo chyba zapomnieli je obszyć:[ Mimo tej wpadki i tak będę je kupować (aktualnie mam kolejny trójpak i już się nie rozwarstwiają :D).

Przyszedł też czas na uporządkowanie kolorówki i pozbycie się kilku gagatków:
21. Podkład Vichy Teint Ideal 25: To chyba najjaśniejszy odcień, ale dla mnie był za ciemny. Konsystencję miał lejącą i nawet pompka w niczym nie ułatwiała aplikacji. Od samego początku strasznie śmierdział alkoholem. Jak zaczął mnie zapychać, bałam się go dłużej używać.
22. Wydłużający tusz do rzęs Grashka: Porażka na całej linii. Oczywiście nie wydłużał rzęs. Efekt był bardzo, bardzo i jeszcze raz bardzo delikatny, prawie niewidoczny. Szczoteczka była tak skonstruowana, że nabierała za dużo tuszu, przez co jej włosie było wiecznie sklejone i nie dało się jej prawidłowo używać.
23. Błyszczyk do ust Rimmel Vinyl Stars: Nie wiem jaki to odcień, bo napisy się starły. Strasznie sklejał usta. Posiadał w sobie drobinki. Pachniał owocowo. Opakowanie przy zakrętce było nieszczelne, więc błyszczyk lubił sobie spływać po zewnętrznych ściankach, co uniemożliwiało noszenie go w torebce czy nawet trzymanie go w kosmetyczce w pozycji poziomej. Przeterminował się i zmienił zapach, więc wolę się z nim już nie męczyć.
24. Błyszczykowa pomadka do ust Lovely 04: Ni to pomadka, ni to błyszczyk. Produkt bardzo nietrwały. Pachniał arbuzem <3 dopóki nie stracił ważności. Miał lepsze opakowanie od Eliksirów, ale wciąż kiczowate. Ja wygrałam go kiedyś w rozdaniu, ale moim zdaniem szkoda wydawać na niego nawet tych 8 złociszy.
25. Lakier do paznokci Wibo Extreme Nasil nr 492: Użyłam go kilka razy. Wyglądał na miętkę, ale okazał się być bardziej niebieski. Chciałam znowu dać mu szansę, ale zaczął śmierdzieć, więc leci do śmietnika.
26. Lakier do paznokci Hean.pl 631 Brick Look: Sięgnęłam po niego bardzo późno, bo to kompletnie nie moja kolorystyka (wygrałam go). Trochę rudy, trochę ceglasty, jak sama nazwa wskazuje. Kiedy chciałam go wypróbować na nowo, okazało się, że był to najszybciej wysychający lakier, z jakim miałam do czynienia, więc bardzo ułatwiał mi malowanie przed pójściem spać. Pozbywam się go, bo się przeterminował tak jak poprzednik.
27. Próbka różu mineralnego Coral: Również pochodzi z rozdania. Nie użyłam go ani razu, bo po pierwsze nie używam (jeszcze) różu, a po drugie nie bardzo miałam czym go nakładać, co związane jest z tym pierwszym. Wydaje mi się jednak, że byłby za ciemny dla mojej karnacji. Nie wiem, jaki ma termin przydatności, więc się go pozbywam, bo trochę go już mam. Poza tym i tak pewnie bym go nie użyła, nawet jakby był ważny jeszcze przez 10 lat :P

I na koniec próbki kosmetyków, które niczym mnie nie zachwyciły, więc nie skuszę się na ich pełnowymiarowe opakowania:  

Wreszcie mogę to wszystko wywalić na śmietnik! Wreszcie w mojej szafie zrobi się miejsce! Tylko nie wiem, czy nadal będę zbierać pustaki do mojej denkowej torby...

wtorek, 5 maja 2015

Zakupy 3-4/2015 + wygrane

W zeszłym miesiącu po raz pierwszy w historii bloga nie pojawił się post zakupowy. Kupiłam tylko jeden produkt, więc uznałam, że nie ma sensu tworzyć dla niego osobnego posta. A w kwietniu? W kwietniu to dopiero się podziało… zresztą, same wiecie, jak było :> A jakby tego było mało, czterokrotnie udało mi się wygrać w rozdaniach, więc moja szafka z kosmetykami znowu przestała się domykać :P

W marcu zdecydowałam się jedynie na (1) płyn micelarny BeBeauty (4,49 zł), a że w kwietniu znowu pojawiły się w Biedrze (2) 400 ml wersje, to zakupiłam jedną sztukę (7,99 zł). Pozostając w temacie Biedry, któregoś piątkowego popołudnia podjechałam po pracy po tuńczyka do sałatki, no i wyszłam z nowym (3) żelem pod prysznic Oceania trawa cytrynowa (o tuńczyku nie zapomniałam, żeby nie było… :P). Już kiedyś pisałam, że jak widzę napis „trawa cytrynowa” to dostaję małpiego rozumu :D Troszkę wahałam się z jego zakupem, bo żeli (jak wiecie) u mnie dostatek, ale kiedy uświadomiłam sobie, że mój celibat na kupno nowych żeli trwał pół roku (wow, brawa dla Neonowej! :D), to poczułam się rozgrzeszona :P A że cena była śmiesznie niska (2,99 zł), to już w ogóle nie ma o czym mówić :P
Następnie, z polecenia Alicji R. zakupiłam w Naturze (4) płyn micelarny Delia (8,99 zł), bo miał nie szczypać w oczy. W Kauflandzie capnęłam z półki (5) antyperspirant Rexona aloe vera (6,45 zł), który miałam zakupić już wieki temu. Natomiast w Rossmannie kupiłam (6) krem pod oczy Rival de Loop Hydro (6,99 zł), bo postanowiłam zadbać trochę o okolicę oczu.
Powyższe zakupy były jeszcze normalne. Bo poniższych „normalnymi” nazwać nie mogę :P Gdyby nie kolorówkowy szał promocji, to jedna stówa zostałaby w kieszeni i spokojnie czekałaby na bardziej racjonalne wydatki:/ Kilka produktów kupiłam, bo się u mnie sprawdziły, kilka konkretnych chciałam już od dawna przetestować, a kilka niekonkretnych wpadło do koszyka w ostatniej chwili. Nie chce się już denerwować, pisząc o organizacji tych wielkich promocji, ale zarówno Natura, jak i Rossmann, znowu podpadły mi pod tym względem (z tym, że Natura bardziej, bo m.in. zawyżała ceny).
Na promocji -49% w Rossmannie w pierwszym tygodniu zakupiłam: (7) podkład Rimmel Wake Me Up 100 Ivory (21,41 zł) – mój ulubieniec; (8) podkład Rimmel Stay Matte 100 Ivory (12,23 zł) – na wypróbowanie; (9) róż Wibo Smooth’n wear 3 (5 zł) – bo chcę wprowadzić trochę kolorytu na twarzy; (10) rozświetlacz Wibo Diamond Iluminator (4,99 zł) – nie wiem po co, ale wszyscy brali, to ja też :] Chciałam kupić jeszcze korektor pod oczy z Wibo, ale za późno zorientowałam się , że go chcę (:P) i już go nie dorwałam.
W drugim tygodniu promo miałam ochotę na jakieś nowe tusze, ale tyle już kasy poszło na różne wydatki, że ostatecznie kupiłam dwa produkty: (11) eyeliner Wibo (3,76 zł) – uwielbiam; (12) cielistą kredkę do oczu Lovely (3,06 zł) – bo była najtańsza w tej kolorystyce.
Na promocji -40% w Naturze zakupiłam: (13) puder sypki My Secret (8,39 zł) – bo znudził mi się puder w kamieniu; (14) korektor Catrice camouflage 020 Light Beige (8,99 zł) – nie wiedziałam, że ma różne odcienie, więc wybierałam pod presją :P; (15) szminkę Essence 12 Blush My Lips (5,99 zł) – swatch na dłoni prezentował się lepiej niż na ustach:/; (16) top coat Essence quick dry (4,79 zł) - zobaczymy, czy w ogóle zadziała; (17) tusz Essence Multi Action (6,59 zł) – uwielbiam!; (18) kredkę do brwi Essence 04 blonde (4,19 zł) – do tej pory nie wiem, czy jej potrzebuję :P
W kwietniu dopisało mi szczęście w rozdaniach, bo udało mi się wygrać aż u czterech osób! U Izy wygrałam używany zestaw kosmetyków Sleek:
Następnie u Ewy udało mi się wygrać zestaw kosmetyków Avon:
U Iris w powtórnym losowaniu (ludzie! sprawdzajcie wyniki, bo potem ja na tym korzystam :P) wygrałam takie cudowności:
A na koniec u Rincewind99 wygrałam zestaw miniaturek ze znanej mi firmy Baylis & Harding:
Powoli stawało się to nudne, jak przychodziła do mnie jedna paczka za drugą, ale listonosz za bardzo nie narzekał :P Z drugiej strony, trochę przytłoczyła mnie taka ilość nowych kosmetyków, bo nie wiem, kiedy ja to wszystko zużyję. No ale „się gra, się ma”, więc i ja za bardzo nie będę narzekać :P 

Nawet nie pytam, czy Wasze zapasy kosmetyczne też się tak rozrosły, bo to pytanie retoryczne :P

piątek, 1 maja 2015

Denko 3-4/2015

Minęły kolejne dwa miesiące, więc przyszła pora na kolejny wysyp kosmetycznych śmieci. Liczyłam na więcej, a wyszło jak zwykle. Znalazł się jednak jeden powód do dumy – zebrałam się w sobie i zrobiłam w końcu gruntowne porządki w lakierach! A to już zakrawa o sukces :D  
Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę
1. Żel pod prysznic Fruit Kiss Exotic passion: Genialny żel z Biedry, który zasłużył na miano kosmetycznego hitu! Wszystko mi się w nim podobało, mimo że nie przepadam za ananasowym aromatem. Żałuję, że nie zrobiłam sobie zapasów, ale nie sądziłam, że tak błyskawicznie zniknie z biedronkowych półek:( Po cichu liczę, że ta edycja wróci w przyszłym roku… Recenzja.
2. Żel pod prysznic Avon Senses mood therapy indulgent (shea butter): To mój drugi żel z tej firmy i tym razem zapach mi się nie spodobał. Był zbyt delikatny, czasami w ogóle niewyczuwalny, także przyjemność ze zużywania żadna:/ Do tego znowu kiepska wydajność – starczył na jakieś dwa tygodnie:/
3. Żel pod prysznic Dove krem pistacjowy z magnolią: Zaskoczył mnie swoją bardzo delikatną i przyjemną konsystencją, więc na pewno sięgnę po inne wersje. Myślałam, że wpiszę go na swoją listę kosmetycznych hitów obecnego roku, ale niestety jego zapach zaliczył kilka wpadek… Recenzja.
4. Rozgrzewająca sól do kąpieli BeBeauty owoce cytrusowe: Zużyłam ją głównie do stóp, ale kiedy miałam okazję, to wsypywałam ją do wanny. W obu przypadkach spisała się dobrze. Nie miała jakichś odkrywczych właściwości, ale zmiękczała i „olejowała” skórę. Efektów rozgrzewających brak. Pachniała cudownie i intensywnie.
5. Płyn micelarny 3 w 1 Green Pharmacy owies: Dobry płyn micelarny, ale wciąż nie ideał. Nie radził sobie ze zmywaniem ciemniejszych maskar. Czasami szczypał w oczy, ale dało się przeżyć. Miał dziwny zapach. Najbardziej spodobało mi się w nim opakowanie i cena.
6. Płyn micelarny BeBeauty: Stały bywalec denka jeszcze w starym opakowaniu. Stosuję go jako pierwszą fazę demakijażu twarzy i w tej roli sprawdza się świetnie.
7. Delikatny żel-krem łagodzący do mycia twarzy BeBeauty: Nie cierpię jego konsystencji i zapachu. Uwielbiam natomiast jego delikatność wobec skóry, cenę oraz dostępność. Wiecie, taka relacja miłość-nienawiść :P Recenzja.
8. Woda termalna Vichy: Tę sztukę zużyłam inaczej niż dotychczas. Przeznaczyłam ją do łagodzenia podrażnień, kiedy moja skóra twarzy miewała gorsze dni (okres grzewczy). Przynosiła ukojenie i rzeczywiście trochę łagodziła zaczerwienienia.
9. Body spray Fruttini Raspberry Cream: Wreszcie nadszedł jej kres! :D Ładnie pachniała maliną, choć bardzo sztucznie. I w sumie tyle było w niej fajnego :P Atomizer się zacinał, a sama mgiełka podrażniała skórę:/ Recenzja.
10. Antyperspirant Rexona Shower fresh: To mój pierwszy antyperspirant w spray’u Rexony. Ogólnie był skuteczny, ale w bardzo stresujących sytuacjach nie zapewniał mi 100% komfortu. Miał przyjemny zapach.
11. Maska anty-stres Ziaja: No i wykrakałam! Pierwsza saszetka była w miarę ok, ale z drugiej nie byłam już zadowolona:/ Czasami działała normalnie, a innym razem była do bani - albo piekła mnie po niej skóra, albo wyskakiwało mi coś na twarzy:/
12. Dezodorant w chusteczce Deo Fresh Cleanic: Dziwny twór. Nadaje skórze zapach dezodorantu, ale na krótką chwilę. Do tego pozostawia nieprzyjemne, lepkie uczucie:/
13. Chusteczki odświeżające Babydream (80 szt.): Bubel, jakich mało. Chusteczki były bardzo słabo nasączone. Kiepskie zamknięcie powodowało, że szybko wyschły na wiór. Nareszcie żegnam.
14. Płatki kosmetyczne Carea aloesowe (zielone): Tym razem pochodzą z trójpaku, który był chyba felernej produkcji, bo niektóre płatki były rozwarstwione. Mimo to, nadal należą i należeć będą do moich ulubieńców.
A na koniec wspomniane we wstępie lakierowe porządki. Zbliżająca się trzecia część promo w Rossmannie skutecznie zachęciła mnie do pozbycia się zarówno lakierów, jak i sentymentów do nich. Kryteria były następujące: niedobrany kolor, zaschnięcie, bądź zgęstnienie. Z tej całej gromadki polecam jedynie przezroczysty lakier z NYC (stosowałam jako top coat), lakiery Miss Sporty (za trwałość, szeroki pędzelek i dużą gamę kolorów) oraz miętkę z Rimmela (Salon Pro 500 Peppermint), którą jako jedyny lakier zużyłam w całości.

Ps. Wybaczcie mi zmianę tekstury tła z jednolitego na "pledowy" (:P), ale znowu się przeprowadziłam i nie tachałam już ze sobą starego "tworzywa"...

środa, 22 kwietnia 2015

Chemiczną "malyną" po ciele (i nie tylko...)

Przez długi czas nie rozumiałam (i chyba nadal nie do końca rozumiem) istoty mgiełek do ciała. Jedne mają (podobno) pielęgnować skórę, inne mają nadać jej brokatowy połysk, a cała rzesza pozostałych ma po prostu pachnieć na człowieku. Zastanawiam się w takim razie, mając na uwadze ten trzeci aspekt, czy mgiełka do ciała i „naturalny dezodorant w spray’u” różnią się jedynie tworzywem, z którego zostały wykonane ich opakowania? W każdym razie, kiedyś nabyłam (ja wybrałam, Mój Ukochany płacił :P) body spray Fruttini Raspberry Cream i właśnie dzisiaj przyszedł czas na jego recenzję. 
Od producenta:
Opakowanie: Przezroczysta butelka z atomizerem i zakrętką wykonana ze sztywnego plastiku o zabarwieniu różowym. 
Na etykiecie widnieją ogromne i soczyste (pewnie pochodzą z GMO :P) maliny skąpane w „kremie”, które aż chciałoby się skonsumować :D Z tyłu opakowania został naklejony biały kartonik z polskim tłumaczeniem informacji o produkcie.

Konsystencja: Wodnista.

Kolor: Transparentny.

Zapach: Malinowy.

Skład:
Moja opinia: Produkt można byłoby skwitować jednym wyrażeniem – bardzo chemiczna „sprawa”. Zacznę jednak od złożenia zażalenia na opakowanie, a konkretniej na atomizer. Na początku śmigał jak ta lala, żeby oczywiście po jakimś czasie się zaciąć i tak mu za pewne zostanie do ostatniej kropli zawartości:] Jak ma dobre dni i działa bez zarzutu, to wystarczy delikatne naciśnięcie, aby uwolnić mgiełkę, nazwijmy to, szerokokątnie :D A jak strzeli focha, to można sobie naciskać go do woli, nadwyrężając palec wskazujący i albo kompletnie nic się z niego nie wydostanie, albo zawartość wyleci jak strzała po linii prostej.
Zapach mgiełki już od początku mi się spodobał. Wyróżnia go intensywna i słodka malina, choć bardzo chemiczna (podobnie jak truskawkowy sorbet pod prysznic z tej samej firmy). Po zużyciu połowy zawartości musiałam jednak odstawić produkt na jakiś czas, ponieważ pierwsze skrzypce w zapachu zaczął odgrywać alkohol. Oczywiście nadal wyczuwalna była malina, ale dopiero po dłuższej chwili, bo najpierw w mój nos uderzała moc procentów:/ W międzyczasie wracałam do tej mgiełki, porzucałam ją albo znajdowałam jej inne niezawodne zastosowania (np. jako odświeżacz powietrza w toalecie) i tak w kółko… W kwestii długotrwałości zapachu na ciele mgiełka należy do tych krótkożywotnych – maksymalnie utrzymywała się do godziny. Natomiast na ubraniach lub włosach potrafi wydłużyć swoją egzystencję nawet do trzech godzin.
Ten drugi i trzeci patent „psikania” zaczęłam stosować z dwóch powodów: a) zauważyłam, że mgiełka mnie uczula, fundując mi czerwone plamy na skórze (szczególnie na dekolcie); b) minął termin jej przydatności. O właściwościach wygładzających skórę, które obiecuje producent, oczywiście nie ma żadnej mowy. To jest zwykły zapachowy gadżet a nie forma pielęgnacji.
Żeby nie kończyć tak negatywnie, to mgiełka jest bardzo wydajna. Nie licząc wspomnianych rozstań i powrotów, to i tak jej ubytek przez długi czas był niezauważalny. A może jednak zużywam ją wolniej przez ten zacinający się atomizer? No dobra, miałam nie kończyć negatywnie… :P

Dostępność: Natura, Drogerie Polskie, Hebe
Pojemność: 200 ml
Cena: 13,99 zł

Używacie mgiełek do ciała czy jest to dla Was zbędny gadżet?

sobota, 18 kwietnia 2015

Słodko-mdląca cytryna za 75 zł

Gdyby nie jeden ze znanych tanecznych programów, nie wiedziałabym jak wygląda ex-żona jednego ze znanych dziennikarzy telewizyjnych. Gdyby nie blogi, nie wiedziałabym, że owa pani stworzyła własną markę kosmetyczną. O tym, że kosmetyki wypuszczone pod szyldem Kingi Rusin, są podobno w 100% naturalne, charakteryzują się specyficznym zapachem i kosmiczną ceną naczytałam się już wielokrotnie. Jednak dopiero dzięki zeszłorocznej wygranej w konkursie u Strawberry mogłam przekonać się o tym na własnej skórze, testując otulające masło do ciała Pat&Rub
Od producenta: Masło do ciała ma konsystencję tortowego kremu. Bogactwo i wysokie stężenie maseł i olejków roślinnych sprawiają, że nawet bardzo sucha skóra, staje się znakomicie nawilżona i uelastyczniona. Efekt zauważalny jest po pierwszym użyciu. Słodki ekoaromat rozleniwia. Do używania od stóp do dekoltu.

Opakowanie: Produkt znajduje się w okrągłym pudełeczku z odkręcanym wieczkiem. Opakowanie zostało wykonane z lekkiego i matowego plastiku. Zawartość została dodatkowo zabezpieczona sreberkiem. 
Etykieta w kolorze karmelowym nawiązuje do jednego z (rzekomych) zapachów masła. Zamieszczone zostały na niej informacje od producenta oraz skład, zarówno w tradycyjnej formie (po łacinie), jak i rozszerzonej (opis działania poszczególnych składników). Na opakowaniu, które posiadam, widnieje również znaczek informujący o tym, że produkt został wypuszczony na 5. urodziny firmy jako edycja limitowana, jednak po jakimś czasie wszedł do oferty na stałe.

Konsystencja: „Tortowego kremu”.
Kolor: Waniliowy.

Zapach: Według producenta mieszanka karmelu, cytryny i wanilii.

Skład:
Moja opinia: Zacznijmy od pozytywów. Bardzo podoba mi się opakowanie tego masła. Niby nic specjalnego, zwykłe i tradycyjne pudełeczko, ale jednak przypadło mi do gustu dzięki temu, że jest lekkie (pomimo dużej pojemności) i matowe, dzięki czemu nie wyślizguje nam się z dłoni. To pudełeczko przypomina mi opakowania maseł do ciała z Bielendy, a konkretniej tę przezroczystą część. Sreberko zabezpieczające przed wścibskimi łapskami oczywiście zawsze jest na tzw. propsie;)
Drugim pozytywnym aspektem jest zdecydowanie konsystencja. Producent twierdzi, że posiada ona formę tortowego kremu i w sumie mogę się z tym zgodzić. Konsystencja jest co prawda maślana, ale przy tym bardzo delikatna, coś właśnie w stylu masy tortowej;) Dzięki tej delikatności aplikacja masła jest bezproblemowa, gładko sunie ono po skórze. Trzeba tylko uważać, aby nie przesadzić z ilością nakładanego produktu, bo wtedy trochę dłużej trwa rozsmarowywanie go na ciele. Masło dość szybko się wchłania, co akurat dla mnie jest bardzo komfortowe, bo od razu można założyć piżamy.
Trzecią, a zarazem ostatnią, pozytywną nowiną są właściwości pielęgnacyjne. Masło jest naprawdę skuteczne! Bardzo dobrze nawilża ciało na długie godziny, skóra jest gładziutka i gdyby umiała mówić, to pewnie powiedziałaby, że jest zadowolona :P W dodatku nic mnie po aplikacji masła nie uczula, nie wyskakują mi żadne czerwone plamy (jak to czasem bywa), więc skład chyba rzeczywiście jest wysoce naturalny.
A teraz czas na hejty :P Chociaż konsystencja jest ogólnie na plus, to masło zostawia po sobie wyczuwalny film na skórze. Nie jest on na szczęście tłusty czy lepki, ale jednak cały czas czuję, że mam coś na ciele:/ Za pewne jest to kwestia składu.
Kolejny minus to cena. Nie chcę nikogo urazić, ale chyba trzeba upaść na głowę, żeby regularnie kupować to masło (i inne produkty tej firmy…). Ja wiem, że często są promocje, ale dla mnie wydawanie kilkudziesięciu złotych na jeden kosmetyk pielęgnacyjny, który wcale nie jest genialny czy zjawiskowy, jest grubą przesadą.
No i najgorszy dla mnie aspekt w tym maśle (a wydawałaby się, że ceny z kosmosu to już nic nie przebije :P) to jego zapach:/ Specjalnie czekałam na okres jesienno-zimowy, aby otworzyć to masło (tyle miesięcy żyłam w niewiedzy :P) i aby „otulić” się jego zapachem, a tu takie rozczarowanie! Gdzie ten karmel droga Kingo, no gdzie?:[ Już na pierwszy rzut oka moja wyobraźnia nie potrafiła ogarnąć takiej mieszanki zapachowej. Jak się potem okazało, nawet mój nos nie jest w stanie jej ogarnąć. Wąchając zawartość opakowania wyczuwalna jest głównie cytryna. Po aplikacji na skórę zapach cytryny zostaje przełamany jakąś słodką nutą, może nawet jest to ta rzekoma wanilia, ale jest to tak mdlący zapach, że z miejsca robi mi się niedobrze:/ Zapach jest na tyle intensywny i długotrwały, że przechodzi nawet na piżamy:/ Wiem, że niektórym osobom to nie przeszkadza i lubią zapach tego masła (btw, ani jednego negatywnego komentarza na oficjalnej stronie sklepu :]), ale ja nie mogę go zdzierżyć:( I płakać mi się chce na widok tego, ile mi go jeszcze zostało :P Najchętniej odstawiłabym je z powrotem do zapasów, ale nie mogę, bo data ważności zbliża się ku końcowi…

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 250 ml
Cena: 75 zł

Miałyście do czynienia z produktami firmy Pat&Rub? Co myślicie o ich zapachach i cenach?


piątek, 10 kwietnia 2015

Magnolie i pistacje od Dove

Ze wszystkich orzechów jadalnych, jakie znam, ubóstwiam pistacje <3 I gdyby nie fakt, że są cholernie drogie, to pewnie raczyłabym się nimi codziennie. Niestety, na taki luksus pozwalam sobie raz na jakiś czas, żeby nie powiedzieć, że raz na ruski rok.
Kwiaty magnolii są piękne, pomimo, że zostały obdarzone znienawidzonym przeze mnie kolorem. Nie znam ich naturalnego zapachu, ale aromat magnolii, na który napotykam w różnych kosmetykach (a nawet w płynie do płukania tkanin! :P), wprowadza mnie w stan niewyjaśnionej błogości...
Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że jestem w trakcie zużywania odżywczego żelu pod prysznic Dove krem pistacjowy z magnolią. Od dawna byłam go bardzo ciekawa, bo połączenie dwóch tak odmiennych zapachów wydawało mi się niemożliwe do zrealizowania. A jak było w rzeczywistości? Zapraszam dalej;)
Od producenta: Odżywczy żel pod prysznic – Krem pistacjowy z magnolią – Wyjątkowe doznanie, które odżywia i rozpieszcza. 

Opakowanie: Wąska, poręczna butelka wykonana z porządnego plastiku (na bokach butelki jest on twardy, natomiast z przodu i z tyłu jest miękki, dzięki czemu nie ma problemów z wydobyciem zawartości). Zakrętkę też ma porządną - czasami muszę wspomagać się drugim kciukiem, żeby unieść zatrzask. 
Ogólnie podoba mi się (w miarę skromny) design opakowania, przedniej etykiety, a nawet zakrętki, która jest kolorystycznie adekwatna do całości;)

Konsystencja: Delikatna, lekko kremowa.
Kolor: Jasny pistacjowy.

Zapach: Pistacjowo-magnoliowy.

Skład: Aqua, Sodium Hydroxypropyl Starch Phosphate, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidoprpyl Betaine, Lauric Acid, Petrolatum, Sodium Cocoyl Glycinate, Sodium Lauroyl Isethionate, Glycerin, Helianthus Annuus Oil, Parfum, Pistacia Vera Seed Extract, Magnolia Liliflora Flower Extract, Sorbitol, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Sodium Chloride, Propylene Glycol, Propanediol, Sodium Isethionate, Stearic Acid, Sodium Palmitate, Sodium Stearate, Sodium Palm Kernalate, Tetrasodium EDTA, Tetrasodium Etidronate, Citric Acid, DMDM Hydantoin, Sodium Benzoate, Methylisothiazolinone, BHT, Zinc Oxide, Alumina, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Alcohol, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Citronellol, Coumarin, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool, CI 19140, CI 42090, CI 77891. 

Moja opinia: Na początku zaznaczę, że jest to mój pierwszy żel z firmy Dove i dalej nie rozumiem tego, jak ja mogłam przez tyle lat zwlekać z zakupem jakiegokolwiek wariantu zapachowego tej marki :D Tak na marginesie - na jednej wersji się nie skończy :D
Kilka słów na temat opakowania napisałam powyżej, więc od razu przejdę do konsystencji, która jest niepowtarzalna! Do tej pory wszelkie żele, które śmiały nazywać swoją konsystencję „kremową”, nie miały z nią za wiele wspólnego. Tutaj konsystencja jest kremowa, ale nie jest ona bardzo gęsta. Jest właśnie lekka i raczej zbliżona do balsamu czy mleczka. Jest bardzo przyjemna w dotyku i dosłownie pieści nasze ciało pod prysznicem, co oczywiście umila wieczorną rutynę. W kontakcie z wodą tworzy bardzo delikatną piankę, która kojarzy mi się w widokiem spienionego mleka;) Co prawda, ja preferuję dużą ilość piany, bo wtedy mam pewność, że ciało jest dobrze umyte, ale wierzę, że produkt z Dove również sobie z tym radzi (wiecie, nie tarzam się na co dzień w błocie, więc ciężko mi sprawdzić, ile brudu pozbyłam się podczas kąpieli :P).
W dalszych kwestiach pielęgnacyjnych – skóra po umyciu jest aksamitna i odpowiednio nawilżona, więc spokojnie można odpuścić sobie wszelkiego rodzaju mazidła:)
W kwestii zapachu podziały się różne rzeczy… Ogólnie, jeśli chodzi o zapach magnolii, to był on taki sam, jak we wspomnianych na wstępie innych kosmetykach „magnoliowych”, czyli wspaniały :D Co do zapachu pistacji, to chciałabym napisać, że odzwierciedla rzeczywistość, ale niestety nie mogę… „Pistacje”, które spotykamy w żelu pachną jak nadzienie czekoladek o smaku „pistacjowym” (wiecie, takie z bombonierek). Zresztą, jest to chyba nagminne w innych „pistacjowych” kosmetykach, nad czym strasznie ubolewam, bo czyż nie miło byłoby umyć się takimi prawdziwymi orzeszkami? ;>
Powiem Wam, że im dłużej używam tego żelu, tym zapach staje się dziwniejszy :P Kiedy pierwszy raz go powąchałam, skwitowałam go jako: „piękny i słodki”. Natomiast, kiedy pierwszy raz go użyłam, zaleciało mi trochę skisłym mlekiem :| Serio :P Za drugim razem aromat był już lepszy, ale zauważyłam, że najwidoczniej zapach żelu zmienia się podczas kontaktu ze skórą, tzn. w opakowaniu nadal pachnie słodko i bardzo intensywnie, ale przy aplikacji pachnie już bardziej mlecznie i delikatniej. Co najciekawsze, po zużyciu połowy zawartości przestałam wyczuwać zapachu magnolii i zostały mi jedynie sztuczne pistacje:/ Ze względu na bardzo słodki zapach może się on „przejeść” (aktualnie jestem na tym etapie, a dokładniej po zużyciu 3/4 żelu), dlatego nie polecam zakupu większej pojemności. Jeszcze na koniec dodam, że zapach nie utrzymuje się zbyt długo na skórze.
Podsumowując, żel urzekł mnie swoją delikatną i przyjemną w dotyku konsystencją. Zapach również urzeka, ale głównie w opakowaniu i to jeszcze na początku, gdy zużycie jest minimalne. Mimo różnych zawirowań aromatowych chętnie wypróbuję inne warianty – świeższe i mniej słodkie.   

Dostępność: drogerie, markety
Pojemność: 250 ml
Cena: do ok. 12 zł (?)

 Lubicie żele z Dove? Którą wersję zapachową możecie mi polecić? :)


poniedziałek, 30 marca 2015

(Nie)"Świeżość bawełny" na włosach

Bawełna od zawsze kojarzy mi się z delikatnym i przyjemnym w dotyku materiałem. Kojarzy mi się również z miękkimi ręcznikami, które po praniu zostają wywieszone na dworze (oczywiście w okresie wiosenno-letnim), aby szybciej wyschły i świeżej pachniały. Kilka miesięcy temu skusiłam się na zakup szamponu Schauma Świeżość Bawełny. Wyobrażałam sobie, że po jego użyciu włosy będą właśnie takie miękkie i pachnące jak te bawełniane ręczniki. A potem okazało się, że jednak mam bujną wyobraźnię…
Od producenta: Formuła bez silikonów z ekstraktami bawełny i aloesu uwalnia włosy od nadmiaru substancji przetłuszczających zawartych w sebum. Efekt świeżości do 48 godzin. FORMUŁA Z INTENSYWNIE PIELĘGNUJĄCYMI PROTEINAMI przywraca włosom utracone proteiny.

Opakowanie: Szampon znajduje się w dużej (istnieje też mniejsza wersja 250 ml) plastikowej butelce z zakrętką na „klik”, która posiada ogromny otwór. Kolorystyka opakowania jest jasnoniebieska, a głównym akcentem designu jest portret kobiety z bujną (jak moja wyobraźnia) fryzurą.
Konsystencja: Rzadka.

Kolor: Niebieski, transparentny.

Zapach: Zielonego jabłka

Wydajność: Duża.

Skład:
Moja opinia: Zacznijmy po kolei, czyli od opakowania. Butla jest wykonana z miękkiego plastiku, więc spokojnie można się na niej powyżywać, kiedy produkt zaczyna sięgać dna. Jedynym i największym minusem opakowania jest jednak ogromny otwór, przez który wypływa sobie (oczywiście tylko w momencie przechylenia butelki) zbyt duża ilość szamponu, co idzie w parze z marnotrawstwem, bo nijak można dozować mniejszą ilość produktu na dłoń.
Dalej mamy konsystencję. Nie dość, że otwór w butli spory, to jeszcze konsystencja jest na tyle rzadka, że właściwie większość szamponu ląduje poza obrębem dłoni. Dobrze, że chociaż bardzo dobrze się pieni, więc wydajność produktu da się jeszcze jakoś uratować.
Następnie jest zapach. Świeże ręczniki, mięciutkie ubrania… tak, tak, Neonowa, hasaj sobie dalej w tej wyobraźni… Szampon pachnie zielonym jabłuszkiem. Ja akurat nie przepadam ani za tym owocem, ani za jego zapachem, ale z drugiej strony nie jest tak, żebym miała odrazę do tego szamponu wyłącznie ze względów aromatycznych. Jeśli jesteście fanami zielonych i kwaśnych jabłek, to ten zapach na pewno Wam się spodoba.
No i na deser – działanie. Tak, jak już wspominałam w denku, nie był to dla mnie dobry szampon. Nie podrażniał mojej skóry głowy, ale czasami miałam po nim łupież. Według producenta, produkt jest przeznaczony do włosów lekko i mocno przetłuszczających się. Ja nie mam z tym problemu, więc pomyślałam, że szampon nie może wywołać odwrotnego efektu. Oczywiście, produkt nie „uwolnił” włosów od „nadmiaru substancji przetłuszczających zawartych w serum”. Właściwie stwierdziłabym, że w ogóle kiepsko je oczyszczał, bo choć włosy w gruncie rzeczy były umyte, to na drugi dzień (a nawet po kilkunastu godzinach) niekoniecznie wyglądały na świeże, a do tego były oklapnięte. Dobrze, że chociaż ich nie plątał…
Podsumowując, szampon jest tani (w promocji), wydajny (mimo problemów z otworem w zakrętce), nie podrażnia skóry głowy oraz nie plącze włosów. Jednak na jego niekorzyść przemawia efekt, jaki widnieje na głowie, a mianowicie brak świeżości i oklapnięcie włosów.

Dostępność: drogerie, markety, sklepy
Pojemność: 400 ml
Cena: 7,99 zł (w promocji)

Lubicie szampony Schaumy?

piątek, 20 marca 2015

(Nie)ulubieniec do oczyszczania twarzy

Bardzo rzadko zdarza się sytuacja, gdy po zużyciu pierwszej sztuki danego kosmetyku, wywołującego we mnie mnóstwo mieszanych uczuć, decyduję się na zakup drugiego egzemplarza. Tak jednak się stało w przypadku delikatnego żelu-kremu łagodzącego do mycia twarzy BeBeauty. I co „najlepsze”, rozważam kolejne podejście do tego produktu :P
Od producenta:
Opakowanie: Żel znajduje się w plastikowej tubce stojącej na zakrętce na „klik”. Plastik jest miękki, więc bez problemu można zużyć produkt do samego końca. Do tego opakowanie jest matowe w dotyku, dzięki czemu nie wyślizgnie nam się z mokrych dłoni. Biało-różowy design nie powala na kolana, ale nawet podoba mi się to małe mazidło, przypominające właściwie niewiadomo co (powierzchnię wody?) :D

Konsystencja: Żelowo-kremowa.
Kolor: Bladoróżowy.

Zapach: Wyrazisty, kwiatowy, lekko słodki.

Wydajność: Bardzo duża. Przy regularnym stosowaniu (2 x dziennie) starcza mi na 5 miesięcy.

Skład:
Moja opinia: Moja przygoda ze słynnym żelem-kremem z Biedry nie rozpoczęła się najlepiej. Pierwsze, co mi się nie spodobało, to konsystencja. Oczywiście, widziały gały, co brały i rzeczywiście ni to żel, ni to krem, ale testowałam już inne produkty, w których konsystencja tego typu była o wiele przyjemniejsza dla skóry. W tym przypadku jest ona zbyt lepka i kiepsko się rozprowadza. Nie lubię, gdy żel do mycia twarzy się nie pieni, a ten właśnie tak ma. Dopiero z pomocą odpowiedniej szczoteczki można wydobyć co nieco piany, ale korzystam z niej tylko wtedy, gdy mam trochę więcej czasu na pielęgnację.
Następnie „uderzył” mnie zapach. Jak dla mnie jest zbyt intensywny, nachalny i do tego kwiatowy. Wolałabym coś orzeźwiającego, ale zarazem delikatniejszego, szczególnie do porannego zastosowania.
Kolejnym powodem moich mieszanych uczuć dla tego produktu było (i nadal jest) jego działanie. Z demakijażem tuszu niewodoodpornego, o dziwo, daje sobie całkiem nieźle radę, aczkolwiek trzeba mieć na uwadze, że zajmuje to sporo czasu, a do tego mamy pandę na pół twarzy (oczywiście do momentu spłukania wodą). Natomiast do zmywania podkładu kompletnie się nie nadaje, ponieważ usuwa go tak jakby powierzchownie. Zdecydowałam zatem, że jako dopełnienie demakijażu (po micelu) posłuży mi wieczorem, a jego porannym zadaniem będzie pozbycie się resztek wieczornego kremu. W dniach bez make-up’u celem żelu-kremu jest w moim przypadku oczyszczenie twarzy z ewentualnych zanieczyszczeń.
Po zużytej pierwszej sztuce nie chciałam sięgać po ten produkt ponownie. Zmieniłam jednak zdanie, kiedy inny żel wyrządził mi krzywdę na twarzy. Potrzebowałam wtedy czegoś na „już”, a że Biedro jest jak zwykle pod nosem, no to chcąc, nie chcąc, słynny żel-krem znowu wylądował w moich rękach… Zdecydowałam się do niego wrócić, nie tylko ze względu na łatwą dostępność, śmiesznie niską cenę i bardzo dużą wydajność, ale głównie dlatego, że naprawdę jest bardzo delikatny dla mojej twarzy, nie podrażnia jej ani nie powoduje wysypu tzw. niedoskonałości. Nie zgodzę się jednak z obietnicami producenta, że „zmniejsza podrażnienia i zaczerwienienia” - stwierdziłabym raczej, że po prostu ich nie wywołuje. Nie zgodzę się również z tym, że „pozostawia uczucie komfortu” i „zachowuje optymalny poziom nawilżenia skóry”, bo ja odczuwam ściągnięcie na twarzy i błyskawicznie muszę sięgnąć po krem.
Reasumując, pomimo wielu mieszanych uczuć, jakie ten produkt we mnie wywołuje, jestem w stanie zdzierżyć jego wstrętną konsystencję i nachalny zapach na rzecz braku niedoskonałości na twarzy. Co za tym idzie, chyba znowu go zakupię...

Dostępność: Biedronka
Pojemność: 150 ml
Cena: 4,99 zł

A jakie odczucia w Was wywołuje ten słynny żel-krem z Biedry? Czy jest ktoś, kto go jeszcze nie miał? :P Jaki inny delikatny żel możecie polecić do oczyszczania twarzy?

piątek, 13 marca 2015

Zakupy 2/2015 + wygrana

Jest prawie połowa marca a ja dopiero prezentuję Wam lutowe nabytki. Zdjęcia były obrobione już dawno, ale natłok różnych spraw nie pozwolił mi na wcześniejsze stworzenie postu zakupowego. W każdym razie, w lutym kupiłam tylko kilka kosmetyków jako uzupełnienie braków lub na zapas. Nie obyło się również bez kosmetycznego prezentu od Mojego Ukochanego oraz wygranej w rozdaniu;)

W Naturze dorwałam w promocji (1) żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka (6,99 zł). Już od dawna chciałam go wypróbować, więc kiedy tylko zauważyłam, że mój poprzedni żel do mycia twarzy powoli dobija dna, nie wahałam się nad zakupem. W Rossmanie kupiłam ponownie (2) zielony zmywacz do paznokci Isana (3,99 zł). Poprzednio nie byłam z niego do końca zadowolona, ale tym razem nie chciałam ani przepłacać, ani męczyć się z felernymi pompkami. Kiedy skończył się mój ulubiony (3) krem do rąk Anida aloes z nagietkiem niemalże wpadłam w panikę, bo wiedziałam, że może być problem z jego dostępnością. Byłam w szoku, kiedy znalazłam go w malutkiej aptece na dworcu PKP w Katowicach (4,98 zł). Cena troszkę wyższa niż poprzednio, ale co tam, najważniejsze, że jest :D
Jeszcze większego szoku doznałam, gdy odkryłam (Kolumb zrobiłby to już dawno :D), że na tym samym dworcu jest przejście do Galerii Katowickiej, a w niej m.in. sklep Golden Rose, a właściwie sklepik, bo powierzchni to tam za wiele nie mają. Za to mają tam niezły bajzel, bo wszystkie lakiery (odpowiednio podzielone na serie) znajdowały się w pojemnikach w pozycji leżącej. Także wiecie… szukajcie sobie igły w stogu siana:] W dodatku ekspedientka ani razu nie zaproponowała pomocy (normalnie nie lubię nachalności, ale tutaj była inna sytuacja), mimo iż byłam jedyną klientką na tamten moment. Spieszyłam się na pociąg, więc odpuściłam sobie szukanie za wszelką cenę wymarzonego koloru lakieru. Poniekąd na pocieszenie kupiłam sobie (4,5) lakiery GR Rich color nr 108 i 68 (6,90 zł). Na zapas kupiłam sobie w Biedrze (6) fluid do twarzy Bell Illumi 01 light beige (12,99 zł). Czytałam o nim dobre opinie, ale zapomniałam o którym dokładnie odcieniu i dopiero w domu okazało się, że to jednak nie ten :P Jeszcze z kolorówki udało mi się kupić w Carrefourze (7) bazę pod cienie Ingrid w niezłej cenie (6,49 zł) dzięki informacji od patkatuitam (:*). Co prawda, pewnie trochę mi zejdzie zanim zacznę jej używać, ale i tak się cieszę, że ją mam :D
W tym samym hipermarkecie zakupiłam również (8) maszynki do golenia Wilkinson 2 (7 zł z groszami). Miałam je bardzo dawno temu i sama nie wiem, dlaczego tyle czasu zwlekałam z ich ponownym zakupem, bo już po pierwszym użyciu przypomniałam sobie, jakie są świetne.
Ostatni już zakup hipermarketowy (:D) pochodzi z Kauflandu (:D), a mowa tutaj o (9) szamponie do włosów Garnier Fructis cytryna i mięta (7,89 zł). Ło matko, ile ja się naczekałam, żeby go dorwać :O Owszem, szampony z tej serii są dostępne zarówno w drogeriach, jak i małych sklepach, ale w moim przypadku nie dotyczyło to wersji, która interesowała mnie najbardziej. A zapach tej konkretnej cytryny i mięty chodził za mną od momentu, gdy do jednej współlokatorki przyjechała koleżanka na parę dni i przywiozła ze sobą ten cudownie pachnący produkt :D Ech, te studenckie czasy… :P Mam wrażenie, że od tamtej sytuacji do momentu zakupu dużej pojemności i to jeszcze w promocyjnej cenie minęły lata świetlne :D „Szczęście” dopisało mi też podczas wizyty w drogerii Kosmyk, gdzie również po długich poszukiwaniach kupiłam (10) płyn do higieny intymnej Ziaja intima brzoskwinia (5,99 zł). Nie wiem, czemu na ogół mam takiego pecha, że jak chcę kupić konkretny produkt, to go wiecznie nie ma i nie ma, i nie ma, aż w końcu nastaje ta wiekopomna chwiła i ukazuje się moim oczętom na sklepowych półkach :D
Z okazji Walentynek, mój osobisty łobuz, czyli Mój Ukochany, podarował mi szczotkę TT w kompakcie. Nie było to akcesorium potrzebne na „już”, ale skoro i tak było na mojej wishliście ze względu na częstotliwość podróży, to postanowił to przyspieszyć. Miałam możliwość wyboru designu i choć początkowo myślałam o wersji z owieczką, to jednak na żywo wydała mi się zbyt dziecinna i zdecydowałam się na coś „dojrzalszego” czyli kolor śliwkowy lub jak kto woli – taki a’la żuczkowy :D
Ostatnią nowością lutego jest wygrana z rozdania u Czarodziejki87, gdzie każdy uczestnik mógł sobie wybrać jeden z dostępnych kremów. Ja wybrałam multifunkcyjny krem na noc Lirene, a do tego dostałam maskę do twarzy, próbki i miłą pocztówkę:)

A Wam co wpadło do koszyka w zeszłym miesiącu?:)