środa, 22 kwietnia 2015

Chemiczną "malyną" po ciele (i nie tylko...)

Przez długi czas nie rozumiałam (i chyba nadal nie do końca rozumiem) istoty mgiełek do ciała. Jedne mają (podobno) pielęgnować skórę, inne mają nadać jej brokatowy połysk, a cała rzesza pozostałych ma po prostu pachnieć na człowieku. Zastanawiam się w takim razie, mając na uwadze ten trzeci aspekt, czy mgiełka do ciała i „naturalny dezodorant w spray’u” różnią się jedynie tworzywem, z którego zostały wykonane ich opakowania? W każdym razie, kiedyś nabyłam (ja wybrałam, Mój Ukochany płacił :P) body spray Fruttini Raspberry Cream i właśnie dzisiaj przyszedł czas na jego recenzję. 
Od producenta:
Opakowanie: Przezroczysta butelka z atomizerem i zakrętką wykonana ze sztywnego plastiku o zabarwieniu różowym. 
Na etykiecie widnieją ogromne i soczyste (pewnie pochodzą z GMO :P) maliny skąpane w „kremie”, które aż chciałoby się skonsumować :D Z tyłu opakowania został naklejony biały kartonik z polskim tłumaczeniem informacji o produkcie.

Konsystencja: Wodnista.

Kolor: Transparentny.

Zapach: Malinowy.

Skład:
Moja opinia: Produkt można byłoby skwitować jednym wyrażeniem – bardzo chemiczna „sprawa”. Zacznę jednak od złożenia zażalenia na opakowanie, a konkretniej na atomizer. Na początku śmigał jak ta lala, żeby oczywiście po jakimś czasie się zaciąć i tak mu za pewne zostanie do ostatniej kropli zawartości:] Jak ma dobre dni i działa bez zarzutu, to wystarczy delikatne naciśnięcie, aby uwolnić mgiełkę, nazwijmy to, szerokokątnie :D A jak strzeli focha, to można sobie naciskać go do woli, nadwyrężając palec wskazujący i albo kompletnie nic się z niego nie wydostanie, albo zawartość wyleci jak strzała po linii prostej.
Zapach mgiełki już od początku mi się spodobał. Wyróżnia go intensywna i słodka malina, choć bardzo chemiczna (podobnie jak truskawkowy sorbet pod prysznic z tej samej firmy). Po zużyciu połowy zawartości musiałam jednak odstawić produkt na jakiś czas, ponieważ pierwsze skrzypce w zapachu zaczął odgrywać alkohol. Oczywiście nadal wyczuwalna była malina, ale dopiero po dłuższej chwili, bo najpierw w mój nos uderzała moc procentów:/ W międzyczasie wracałam do tej mgiełki, porzucałam ją albo znajdowałam jej inne niezawodne zastosowania (np. jako odświeżacz powietrza w toalecie) i tak w kółko… W kwestii długotrwałości zapachu na ciele mgiełka należy do tych krótkożywotnych – maksymalnie utrzymywała się do godziny. Natomiast na ubraniach lub włosach potrafi wydłużyć swoją egzystencję nawet do trzech godzin.
Ten drugi i trzeci patent „psikania” zaczęłam stosować z dwóch powodów: a) zauważyłam, że mgiełka mnie uczula, fundując mi czerwone plamy na skórze (szczególnie na dekolcie); b) minął termin jej przydatności. O właściwościach wygładzających skórę, które obiecuje producent, oczywiście nie ma żadnej mowy. To jest zwykły zapachowy gadżet a nie forma pielęgnacji.
Żeby nie kończyć tak negatywnie, to mgiełka jest bardzo wydajna. Nie licząc wspomnianych rozstań i powrotów, to i tak jej ubytek przez długi czas był niezauważalny. A może jednak zużywam ją wolniej przez ten zacinający się atomizer? No dobra, miałam nie kończyć negatywnie… :P

Dostępność: Natura, Drogerie Polskie, Hebe
Pojemność: 200 ml
Cena: 13,99 zł

Używacie mgiełek do ciała czy jest to dla Was zbędny gadżet?

sobota, 18 kwietnia 2015

Słodko-mdląca cytryna za 75 zł

Gdyby nie jeden ze znanych tanecznych programów, nie wiedziałabym jak wygląda ex-żona jednego ze znanych dziennikarzy telewizyjnych. Gdyby nie blogi, nie wiedziałabym, że owa pani stworzyła własną markę kosmetyczną. O tym, że kosmetyki wypuszczone pod szyldem Kingi Rusin, są podobno w 100% naturalne, charakteryzują się specyficznym zapachem i kosmiczną ceną naczytałam się już wielokrotnie. Jednak dopiero dzięki zeszłorocznej wygranej w konkursie u Strawberry mogłam przekonać się o tym na własnej skórze, testując otulające masło do ciała Pat&Rub
Od producenta: Masło do ciała ma konsystencję tortowego kremu. Bogactwo i wysokie stężenie maseł i olejków roślinnych sprawiają, że nawet bardzo sucha skóra, staje się znakomicie nawilżona i uelastyczniona. Efekt zauważalny jest po pierwszym użyciu. Słodki ekoaromat rozleniwia. Do używania od stóp do dekoltu.

Opakowanie: Produkt znajduje się w okrągłym pudełeczku z odkręcanym wieczkiem. Opakowanie zostało wykonane z lekkiego i matowego plastiku. Zawartość została dodatkowo zabezpieczona sreberkiem. 
Etykieta w kolorze karmelowym nawiązuje do jednego z (rzekomych) zapachów masła. Zamieszczone zostały na niej informacje od producenta oraz skład, zarówno w tradycyjnej formie (po łacinie), jak i rozszerzonej (opis działania poszczególnych składników). Na opakowaniu, które posiadam, widnieje również znaczek informujący o tym, że produkt został wypuszczony na 5. urodziny firmy jako edycja limitowana, jednak po jakimś czasie wszedł do oferty na stałe.

Konsystencja: „Tortowego kremu”.
Kolor: Waniliowy.

Zapach: Według producenta mieszanka karmelu, cytryny i wanilii.

Skład:
Moja opinia: Zacznijmy od pozytywów. Bardzo podoba mi się opakowanie tego masła. Niby nic specjalnego, zwykłe i tradycyjne pudełeczko, ale jednak przypadło mi do gustu dzięki temu, że jest lekkie (pomimo dużej pojemności) i matowe, dzięki czemu nie wyślizguje nam się z dłoni. To pudełeczko przypomina mi opakowania maseł do ciała z Bielendy, a konkretniej tę przezroczystą część. Sreberko zabezpieczające przed wścibskimi łapskami oczywiście zawsze jest na tzw. propsie;)
Drugim pozytywnym aspektem jest zdecydowanie konsystencja. Producent twierdzi, że posiada ona formę tortowego kremu i w sumie mogę się z tym zgodzić. Konsystencja jest co prawda maślana, ale przy tym bardzo delikatna, coś właśnie w stylu masy tortowej;) Dzięki tej delikatności aplikacja masła jest bezproblemowa, gładko sunie ono po skórze. Trzeba tylko uważać, aby nie przesadzić z ilością nakładanego produktu, bo wtedy trochę dłużej trwa rozsmarowywanie go na ciele. Masło dość szybko się wchłania, co akurat dla mnie jest bardzo komfortowe, bo od razu można założyć piżamy.
Trzecią, a zarazem ostatnią, pozytywną nowiną są właściwości pielęgnacyjne. Masło jest naprawdę skuteczne! Bardzo dobrze nawilża ciało na długie godziny, skóra jest gładziutka i gdyby umiała mówić, to pewnie powiedziałaby, że jest zadowolona :P W dodatku nic mnie po aplikacji masła nie uczula, nie wyskakują mi żadne czerwone plamy (jak to czasem bywa), więc skład chyba rzeczywiście jest wysoce naturalny.
A teraz czas na hejty :P Chociaż konsystencja jest ogólnie na plus, to masło zostawia po sobie wyczuwalny film na skórze. Nie jest on na szczęście tłusty czy lepki, ale jednak cały czas czuję, że mam coś na ciele:/ Za pewne jest to kwestia składu.
Kolejny minus to cena. Nie chcę nikogo urazić, ale chyba trzeba upaść na głowę, żeby regularnie kupować to masło (i inne produkty tej firmy…). Ja wiem, że często są promocje, ale dla mnie wydawanie kilkudziesięciu złotych na jeden kosmetyk pielęgnacyjny, który wcale nie jest genialny czy zjawiskowy, jest grubą przesadą.
No i najgorszy dla mnie aspekt w tym maśle (a wydawałaby się, że ceny z kosmosu to już nic nie przebije :P) to jego zapach:/ Specjalnie czekałam na okres jesienno-zimowy, aby otworzyć to masło (tyle miesięcy żyłam w niewiedzy :P) i aby „otulić” się jego zapachem, a tu takie rozczarowanie! Gdzie ten karmel droga Kingo, no gdzie?:[ Już na pierwszy rzut oka moja wyobraźnia nie potrafiła ogarnąć takiej mieszanki zapachowej. Jak się potem okazało, nawet mój nos nie jest w stanie jej ogarnąć. Wąchając zawartość opakowania wyczuwalna jest głównie cytryna. Po aplikacji na skórę zapach cytryny zostaje przełamany jakąś słodką nutą, może nawet jest to ta rzekoma wanilia, ale jest to tak mdlący zapach, że z miejsca robi mi się niedobrze:/ Zapach jest na tyle intensywny i długotrwały, że przechodzi nawet na piżamy:/ Wiem, że niektórym osobom to nie przeszkadza i lubią zapach tego masła (btw, ani jednego negatywnego komentarza na oficjalnej stronie sklepu :]), ale ja nie mogę go zdzierżyć:( I płakać mi się chce na widok tego, ile mi go jeszcze zostało :P Najchętniej odstawiłabym je z powrotem do zapasów, ale nie mogę, bo data ważności zbliża się ku końcowi…

Dostępność: Sklep on-line Pat&Rub, Sephora
Pojemność: 250 ml
Cena: 75 zł

Miałyście do czynienia z produktami firmy Pat&Rub? Co myślicie o ich zapachach i cenach?


piątek, 10 kwietnia 2015

Magnolie i pistacje od Dove

Ze wszystkich orzechów jadalnych, jakie znam, ubóstwiam pistacje <3 I gdyby nie fakt, że są cholernie drogie, to pewnie raczyłabym się nimi codziennie. Niestety, na taki luksus pozwalam sobie raz na jakiś czas, żeby nie powiedzieć, że raz na ruski rok.
Kwiaty magnolii są piękne, pomimo, że zostały obdarzone znienawidzonym przeze mnie kolorem. Nie znam ich naturalnego zapachu, ale aromat magnolii, na który napotykam w różnych kosmetykach (a nawet w płynie do płukania tkanin! :P), wprowadza mnie w stan niewyjaśnionej błogości...
Co ma piernik do wiatraka? Ano to, że jestem w trakcie zużywania odżywczego żelu pod prysznic Dove krem pistacjowy z magnolią. Od dawna byłam go bardzo ciekawa, bo połączenie dwóch tak odmiennych zapachów wydawało mi się niemożliwe do zrealizowania. A jak było w rzeczywistości? Zapraszam dalej;)
Od producenta: Odżywczy żel pod prysznic – Krem pistacjowy z magnolią – Wyjątkowe doznanie, które odżywia i rozpieszcza. 

Opakowanie: Wąska, poręczna butelka wykonana z porządnego plastiku (na bokach butelki jest on twardy, natomiast z przodu i z tyłu jest miękki, dzięki czemu nie ma problemów z wydobyciem zawartości). Zakrętkę też ma porządną - czasami muszę wspomagać się drugim kciukiem, żeby unieść zatrzask. 
Ogólnie podoba mi się (w miarę skromny) design opakowania, przedniej etykiety, a nawet zakrętki, która jest kolorystycznie adekwatna do całości;)

Konsystencja: Delikatna, lekko kremowa.
Kolor: Jasny pistacjowy.

Zapach: Pistacjowo-magnoliowy.

Skład: Aqua, Sodium Hydroxypropyl Starch Phosphate, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidoprpyl Betaine, Lauric Acid, Petrolatum, Sodium Cocoyl Glycinate, Sodium Lauroyl Isethionate, Glycerin, Helianthus Annuus Oil, Parfum, Pistacia Vera Seed Extract, Magnolia Liliflora Flower Extract, Sorbitol, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Sodium Chloride, Propylene Glycol, Propanediol, Sodium Isethionate, Stearic Acid, Sodium Palmitate, Sodium Stearate, Sodium Palm Kernalate, Tetrasodium EDTA, Tetrasodium Etidronate, Citric Acid, DMDM Hydantoin, Sodium Benzoate, Methylisothiazolinone, BHT, Zinc Oxide, Alumina, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Alcohol, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Citronellol, Coumarin, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool, CI 19140, CI 42090, CI 77891. 

Moja opinia: Na początku zaznaczę, że jest to mój pierwszy żel z firmy Dove i dalej nie rozumiem tego, jak ja mogłam przez tyle lat zwlekać z zakupem jakiegokolwiek wariantu zapachowego tej marki :D Tak na marginesie - na jednej wersji się nie skończy :D
Kilka słów na temat opakowania napisałam powyżej, więc od razu przejdę do konsystencji, która jest niepowtarzalna! Do tej pory wszelkie żele, które śmiały nazywać swoją konsystencję „kremową”, nie miały z nią za wiele wspólnego. Tutaj konsystencja jest kremowa, ale nie jest ona bardzo gęsta. Jest właśnie lekka i raczej zbliżona do balsamu czy mleczka. Jest bardzo przyjemna w dotyku i dosłownie pieści nasze ciało pod prysznicem, co oczywiście umila wieczorną rutynę. W kontakcie z wodą tworzy bardzo delikatną piankę, która kojarzy mi się w widokiem spienionego mleka;) Co prawda, ja preferuję dużą ilość piany, bo wtedy mam pewność, że ciało jest dobrze umyte, ale wierzę, że produkt z Dove również sobie z tym radzi (wiecie, nie tarzam się na co dzień w błocie, więc ciężko mi sprawdzić, ile brudu pozbyłam się podczas kąpieli :P).
W dalszych kwestiach pielęgnacyjnych – skóra po umyciu jest aksamitna i odpowiednio nawilżona, więc spokojnie można odpuścić sobie wszelkiego rodzaju mazidła:)
W kwestii zapachu podziały się różne rzeczy… Ogólnie, jeśli chodzi o zapach magnolii, to był on taki sam, jak we wspomnianych na wstępie innych kosmetykach „magnoliowych”, czyli wspaniały :D Co do zapachu pistacji, to chciałabym napisać, że odzwierciedla rzeczywistość, ale niestety nie mogę… „Pistacje”, które spotykamy w żelu pachną jak nadzienie czekoladek o smaku „pistacjowym” (wiecie, takie z bombonierek). Zresztą, jest to chyba nagminne w innych „pistacjowych” kosmetykach, nad czym strasznie ubolewam, bo czyż nie miło byłoby umyć się takimi prawdziwymi orzeszkami? ;>
Powiem Wam, że im dłużej używam tego żelu, tym zapach staje się dziwniejszy :P Kiedy pierwszy raz go powąchałam, skwitowałam go jako: „piękny i słodki”. Natomiast, kiedy pierwszy raz go użyłam, zaleciało mi trochę skisłym mlekiem :| Serio :P Za drugim razem aromat był już lepszy, ale zauważyłam, że najwidoczniej zapach żelu zmienia się podczas kontaktu ze skórą, tzn. w opakowaniu nadal pachnie słodko i bardzo intensywnie, ale przy aplikacji pachnie już bardziej mlecznie i delikatniej. Co najciekawsze, po zużyciu połowy zawartości przestałam wyczuwać zapachu magnolii i zostały mi jedynie sztuczne pistacje:/ Ze względu na bardzo słodki zapach może się on „przejeść” (aktualnie jestem na tym etapie, a dokładniej po zużyciu 3/4 żelu), dlatego nie polecam zakupu większej pojemności. Jeszcze na koniec dodam, że zapach nie utrzymuje się zbyt długo na skórze.
Podsumowując, żel urzekł mnie swoją delikatną i przyjemną w dotyku konsystencją. Zapach również urzeka, ale głównie w opakowaniu i to jeszcze na początku, gdy zużycie jest minimalne. Mimo różnych zawirowań aromatowych chętnie wypróbuję inne warianty – świeższe i mniej słodkie.   

Dostępność: drogerie, markety
Pojemność: 250 ml
Cena: do ok. 12 zł (?)

 Lubicie żele z Dove? Którą wersję zapachową możecie mi polecić? :)


poniedziałek, 30 marca 2015

(Nie)"Świeżość bawełny" na włosach

Bawełna od zawsze kojarzy mi się z delikatnym i przyjemnym w dotyku materiałem. Kojarzy mi się również z miękkimi ręcznikami, które po praniu zostają wywieszone na dworze (oczywiście w okresie wiosenno-letnim), aby szybciej wyschły i świeżej pachniały. Kilka miesięcy temu skusiłam się na zakup szamponu Schauma Świeżość Bawełny. Wyobrażałam sobie, że po jego użyciu włosy będą właśnie takie miękkie i pachnące jak te bawełniane ręczniki. A potem okazało się, że jednak mam bujną wyobraźnię…
Od producenta: Formuła bez silikonów z ekstraktami bawełny i aloesu uwalnia włosy od nadmiaru substancji przetłuszczających zawartych w sebum. Efekt świeżości do 48 godzin. FORMUŁA Z INTENSYWNIE PIELĘGNUJĄCYMI PROTEINAMI przywraca włosom utracone proteiny.

Opakowanie: Szampon znajduje się w dużej (istnieje też mniejsza wersja 250 ml) plastikowej butelce z zakrętką na „klik”, która posiada ogromny otwór. Kolorystyka opakowania jest jasnoniebieska, a głównym akcentem designu jest portret kobiety z bujną (jak moja wyobraźnia) fryzurą.
Konsystencja: Rzadka.

Kolor: Niebieski, transparentny.

Zapach: Zielonego jabłka

Wydajność: Duża.

Skład:
Moja opinia: Zacznijmy po kolei, czyli od opakowania. Butla jest wykonana z miękkiego plastiku, więc spokojnie można się na niej powyżywać, kiedy produkt zaczyna sięgać dna. Jedynym i największym minusem opakowania jest jednak ogromny otwór, przez który wypływa sobie (oczywiście tylko w momencie przechylenia butelki) zbyt duża ilość szamponu, co idzie w parze z marnotrawstwem, bo nijak można dozować mniejszą ilość produktu na dłoń.
Dalej mamy konsystencję. Nie dość, że otwór w butli spory, to jeszcze konsystencja jest na tyle rzadka, że właściwie większość szamponu ląduje poza obrębem dłoni. Dobrze, że chociaż bardzo dobrze się pieni, więc wydajność produktu da się jeszcze jakoś uratować.
Następnie jest zapach. Świeże ręczniki, mięciutkie ubrania… tak, tak, Neonowa, hasaj sobie dalej w tej wyobraźni… Szampon pachnie zielonym jabłuszkiem. Ja akurat nie przepadam ani za tym owocem, ani za jego zapachem, ale z drugiej strony nie jest tak, żebym miała odrazę do tego szamponu wyłącznie ze względów aromatycznych. Jeśli jesteście fanami zielonych i kwaśnych jabłek, to ten zapach na pewno Wam się spodoba.
No i na deser – działanie. Tak, jak już wspominałam w denku, nie był to dla mnie dobry szampon. Nie podrażniał mojej skóry głowy, ale czasami miałam po nim łupież. Według producenta, produkt jest przeznaczony do włosów lekko i mocno przetłuszczających się. Ja nie mam z tym problemu, więc pomyślałam, że szampon nie może wywołać odwrotnego efektu. Oczywiście, produkt nie „uwolnił” włosów od „nadmiaru substancji przetłuszczających zawartych w serum”. Właściwie stwierdziłabym, że w ogóle kiepsko je oczyszczał, bo choć włosy w gruncie rzeczy były umyte, to na drugi dzień (a nawet po kilkunastu godzinach) niekoniecznie wyglądały na świeże, a do tego były oklapnięte. Dobrze, że chociaż ich nie plątał…
Podsumowując, szampon jest tani (w promocji), wydajny (mimo problemów z otworem w zakrętce), nie podrażnia skóry głowy oraz nie plącze włosów. Jednak na jego niekorzyść przemawia efekt, jaki widnieje na głowie, a mianowicie brak świeżości i oklapnięcie włosów.

Dostępność: drogerie, markety, sklepy
Pojemność: 400 ml
Cena: 7,99 zł (w promocji)

Lubicie szampony Schaumy?

piątek, 20 marca 2015

(Nie)ulubieniec do oczyszczania twarzy

Bardzo rzadko zdarza się sytuacja, gdy po zużyciu pierwszej sztuki danego kosmetyku, wywołującego we mnie mnóstwo mieszanych uczuć, decyduję się na zakup drugiego egzemplarza. Tak jednak się stało w przypadku delikatnego żelu-kremu łagodzącego do mycia twarzy BeBeauty. I co „najlepsze”, rozważam kolejne podejście do tego produktu :P
Od producenta:
Opakowanie: Żel znajduje się w plastikowej tubce stojącej na zakrętce na „klik”. Plastik jest miękki, więc bez problemu można zużyć produkt do samego końca. Do tego opakowanie jest matowe w dotyku, dzięki czemu nie wyślizgnie nam się z mokrych dłoni. Biało-różowy design nie powala na kolana, ale nawet podoba mi się to małe mazidło, przypominające właściwie niewiadomo co (powierzchnię wody?) :D

Konsystencja: Żelowo-kremowa.
Kolor: Bladoróżowy.

Zapach: Wyrazisty, kwiatowy, lekko słodki.

Wydajność: Bardzo duża. Przy regularnym stosowaniu (2 x dziennie) starcza mi na 5 miesięcy.

Skład:
Moja opinia: Moja przygoda ze słynnym żelem-kremem z Biedry nie rozpoczęła się najlepiej. Pierwsze, co mi się nie spodobało, to konsystencja. Oczywiście, widziały gały, co brały i rzeczywiście ni to żel, ni to krem, ale testowałam już inne produkty, w których konsystencja tego typu była o wiele przyjemniejsza dla skóry. W tym przypadku jest ona zbyt lepka i kiepsko się rozprowadza. Nie lubię, gdy żel do mycia twarzy się nie pieni, a ten właśnie tak ma. Dopiero z pomocą odpowiedniej szczoteczki można wydobyć co nieco piany, ale korzystam z niej tylko wtedy, gdy mam trochę więcej czasu na pielęgnację.
Następnie „uderzył” mnie zapach. Jak dla mnie jest zbyt intensywny, nachalny i do tego kwiatowy. Wolałabym coś orzeźwiającego, ale zarazem delikatniejszego, szczególnie do porannego zastosowania.
Kolejnym powodem moich mieszanych uczuć dla tego produktu było (i nadal jest) jego działanie. Z demakijażem tuszu niewodoodpornego, o dziwo, daje sobie całkiem nieźle radę, aczkolwiek trzeba mieć na uwadze, że zajmuje to sporo czasu, a do tego mamy pandę na pół twarzy (oczywiście do momentu spłukania wodą). Natomiast do zmywania podkładu kompletnie się nie nadaje, ponieważ usuwa go tak jakby powierzchownie. Zdecydowałam zatem, że jako dopełnienie demakijażu (po micelu) posłuży mi wieczorem, a jego porannym zadaniem będzie pozbycie się resztek wieczornego kremu. W dniach bez make-up’u celem żelu-kremu jest w moim przypadku oczyszczenie twarzy z ewentualnych zanieczyszczeń.
Po zużytej pierwszej sztuce nie chciałam sięgać po ten produkt ponownie. Zmieniłam jednak zdanie, kiedy inny żel wyrządził mi krzywdę na twarzy. Potrzebowałam wtedy czegoś na „już”, a że Biedro jest jak zwykle pod nosem, no to chcąc, nie chcąc, słynny żel-krem znowu wylądował w moich rękach… Zdecydowałam się do niego wrócić, nie tylko ze względu na łatwą dostępność, śmiesznie niską cenę i bardzo dużą wydajność, ale głównie dlatego, że naprawdę jest bardzo delikatny dla mojej twarzy, nie podrażnia jej ani nie powoduje wysypu tzw. niedoskonałości. Nie zgodzę się jednak z obietnicami producenta, że „zmniejsza podrażnienia i zaczerwienienia” - stwierdziłabym raczej, że po prostu ich nie wywołuje. Nie zgodzę się również z tym, że „pozostawia uczucie komfortu” i „zachowuje optymalny poziom nawilżenia skóry”, bo ja odczuwam ściągnięcie na twarzy i błyskawicznie muszę sięgnąć po krem.
Reasumując, pomimo wielu mieszanych uczuć, jakie ten produkt we mnie wywołuje, jestem w stanie zdzierżyć jego wstrętną konsystencję i nachalny zapach na rzecz braku niedoskonałości na twarzy. Co za tym idzie, chyba znowu go zakupię...

Dostępność: Biedronka
Pojemność: 150 ml
Cena: 4,99 zł

A jakie odczucia w Was wywołuje ten słynny żel-krem z Biedry? Czy jest ktoś, kto go jeszcze nie miał? :P Jaki inny delikatny żel możecie polecić do oczyszczania twarzy?

piątek, 13 marca 2015

Zakupy 2/2015 + wygrana

Jest prawie połowa marca a ja dopiero prezentuję Wam lutowe nabytki. Zdjęcia były obrobione już dawno, ale natłok różnych spraw nie pozwolił mi na wcześniejsze stworzenie postu zakupowego. W każdym razie, w lutym kupiłam tylko kilka kosmetyków jako uzupełnienie braków lub na zapas. Nie obyło się również bez kosmetycznego prezentu od Mojego Ukochanego oraz wygranej w rozdaniu;)

W Naturze dorwałam w promocji (1) żel myjący normalizujący na dzień/na noc Ziaja liście manuka (6,99 zł). Już od dawna chciałam go wypróbować, więc kiedy tylko zauważyłam, że mój poprzedni żel do mycia twarzy powoli dobija dna, nie wahałam się nad zakupem. W Rossmanie kupiłam ponownie (2) zielony zmywacz do paznokci Isana (3,99 zł). Poprzednio nie byłam z niego do końca zadowolona, ale tym razem nie chciałam ani przepłacać, ani męczyć się z felernymi pompkami. Kiedy skończył się mój ulubiony (3) krem do rąk Anida aloes z nagietkiem niemalże wpadłam w panikę, bo wiedziałam, że może być problem z jego dostępnością. Byłam w szoku, kiedy znalazłam go w malutkiej aptece na dworcu PKP w Katowicach (4,98 zł). Cena troszkę wyższa niż poprzednio, ale co tam, najważniejsze, że jest :D
Jeszcze większego szoku doznałam, gdy odkryłam (Kolumb zrobiłby to już dawno :D), że na tym samym dworcu jest przejście do Galerii Katowickiej, a w niej m.in. sklep Golden Rose, a właściwie sklepik, bo powierzchni to tam za wiele nie mają. Za to mają tam niezły bajzel, bo wszystkie lakiery (odpowiednio podzielone na serie) znajdowały się w pojemnikach w pozycji leżącej. Także wiecie… szukajcie sobie igły w stogu siana:] W dodatku ekspedientka ani razu nie zaproponowała pomocy (normalnie nie lubię nachalności, ale tutaj była inna sytuacja), mimo iż byłam jedyną klientką na tamten moment. Spieszyłam się na pociąg, więc odpuściłam sobie szukanie za wszelką cenę wymarzonego koloru lakieru. Poniekąd na pocieszenie kupiłam sobie (4,5) lakiery GR Rich color nr 108 i 68 (6,90 zł). Na zapas kupiłam sobie w Biedrze (6) fluid do twarzy Bell Illumi 01 light beige (12,99 zł). Czytałam o nim dobre opinie, ale zapomniałam o którym dokładnie odcieniu i dopiero w domu okazało się, że to jednak nie ten :P Jeszcze z kolorówki udało mi się kupić w Carrefourze (7) bazę pod cienie Ingrid w niezłej cenie (6,49 zł) dzięki informacji od patkatuitam (:*). Co prawda, pewnie trochę mi zejdzie zanim zacznę jej używać, ale i tak się cieszę, że ją mam :D
W tym samym hipermarkecie zakupiłam również (8) maszynki do golenia Wilkinson 2 (7 zł z groszami). Miałam je bardzo dawno temu i sama nie wiem, dlaczego tyle czasu zwlekałam z ich ponownym zakupem, bo już po pierwszym użyciu przypomniałam sobie, jakie są świetne.
Ostatni już zakup hipermarketowy (:D) pochodzi z Kauflandu (:D), a mowa tutaj o (9) szamponie do włosów Garnier Fructis cytryna i mięta (7,89 zł). Ło matko, ile ja się naczekałam, żeby go dorwać :O Owszem, szampony z tej serii są dostępne zarówno w drogeriach, jak i małych sklepach, ale w moim przypadku nie dotyczyło to wersji, która interesowała mnie najbardziej. A zapach tej konkretnej cytryny i mięty chodził za mną od momentu, gdy do jednej współlokatorki przyjechała koleżanka na parę dni i przywiozła ze sobą ten cudownie pachnący produkt :D Ech, te studenckie czasy… :P Mam wrażenie, że od tamtej sytuacji do momentu zakupu dużej pojemności i to jeszcze w promocyjnej cenie minęły lata świetlne :D „Szczęście” dopisało mi też podczas wizyty w drogerii Kosmyk, gdzie również po długich poszukiwaniach kupiłam (10) płyn do higieny intymnej Ziaja intima brzoskwinia (5,99 zł). Nie wiem, czemu na ogół mam takiego pecha, że jak chcę kupić konkretny produkt, to go wiecznie nie ma i nie ma, i nie ma, aż w końcu nastaje ta wiekopomna chwiła i ukazuje się moim oczętom na sklepowych półkach :D
Z okazji Walentynek, mój osobisty łobuz, czyli Mój Ukochany, podarował mi szczotkę TT w kompakcie. Nie było to akcesorium potrzebne na „już”, ale skoro i tak było na mojej wishliście ze względu na częstotliwość podróży, to postanowił to przyspieszyć. Miałam możliwość wyboru designu i choć początkowo myślałam o wersji z owieczką, to jednak na żywo wydała mi się zbyt dziecinna i zdecydowałam się na coś „dojrzalszego” czyli kolor śliwkowy lub jak kto woli – taki a’la żuczkowy :D
Ostatnią nowością lutego jest wygrana z rozdania u Czarodziejki87, gdzie każdy uczestnik mógł sobie wybrać jeden z dostępnych kremów. Ja wybrałam multifunkcyjny krem na noc Lirene, a do tego dostałam maskę do twarzy, próbki i miłą pocztówkę:)

A Wam co wpadło do koszyka w zeszłym miesiącu?:)

sobota, 28 lutego 2015

Denko 1-2/2015

Przekrój zużytych produktów w dwóch pierwszych miesiącach 2015 roku był u mnie nawet szeroki. Przede wszystkim wykończyłam część arsenału włosowego (który już doczekał się uzupełnienia), twarzowego (nad czym akurat ubolewam :P), kąpielowego (choć tutaj zbytnio nie poszalałam, bo pootwierałam kilka żeli na raz :P), a nawet kolorówkowego (to cieszy najbardziej :D). Jeszcze do połowy lutego miałam kilka zdenkowanych kosmetyków, a potem jak się cała reszta zaczęła kończyć, to już wszystko na raz. Jestem pewna, że też tak macie co jakiś czas :P
Ledżenda:
produkt, do którego z chęcią powrócę
produkt, do którego nie wiem czy powrócę
produkt, do którego nie powrócę

1. Lakier do włosów Isana 5: Albo ja nie umiem używać lakierów do włosów, albo ten produkt był wybitnie słaby, pomimo swojej największej „mocy”. Miał mieć neutralny zapach, ale pod tym względem nie różnił się niczym od innych zwykłych lakierów. Najgorsze, że sklejał włosy i podrażniał skórę głowy. Dobrze, że wreszcie go zużyłam (a miałam go ponad 2 lata…)!
2. Nawilżający szampon do włosów Balea mango & aloes: Zwykły szampon, który nie wyrządził krzywdy skórze głowy, chociaż dobrze oczyszczał włosy. Pachniał soczystym mango. Przez wzgląd na włosowy efekt szorstkości raczej nie sięgnęłabym po niego ponownie, ale dylemat z ewentualnym zakupem rozwiązał się sam, ponieważ szampon został prawdopodobnie wycofany z DM. Recenzja.
3. Szampon do włosów Schauma Świeżość Bawełny: W moim odczuciu nie był to dobry szampon. Wcale nie zapobiegał przetłuszczaniu się włosów. Na plus duża piana i niska cena za taką pojemność (oczywiście w promocji), ale cała reszta to klapa.
4. Odżywka do włosów Schauma Lekkość i Pielęgnacja: Zwykła odżywka bez efektu „wow”. Miała lekką konsystencję i dobrze rozczesywało się po niej włosy. Być może skuszę się na nią ponownie tylko i wyłącznie ze względu na ładny zapach (jak dla mnie pachniała właśnie świeżą bawełną, w przeciwieństwie do szamponu powyżej :P).
5. Krem do twarzy nawilżający matujący Ziaja 25+: To moje drugie zużyte opakowanie i nadal mam pozytywną opinię o tym kremie, pomimo iż posiada on małe mankamenty. Kolejna sztuka na pewno doczeka się już recenzji :P
6. Matujący płyn micelarny BeBeauty: Nie zauważyłam, żeby matująca wersja różniła się czymkolwiek od klasycznej. Niestety też szczypała mnie w oczy, dlatego zużyłam ją tradycyjnie do pierwszej fazy demakijażu twarzy. Jak tylko znowu pojawią się w Biedrze duże opakowania, to zakupię kolejną butlę.
7. Krem do rąk Anida aloes z nagietkiem: Na chwilę obecną mój ideał wśród kremów do rąk. Szkoda, że całkowicie nie regeneruje podrażnień, ale i tak go uwielbiam! Już zakupiłam drugi egzemplarz:) Recenzja.
8. Płyn do kąpieli Luksja Lemon Pie: Bardzo przyjemny produkt. Jedyna szkoda, że podczas kąpieli płyn nie pachniał tak samo intensywnie jak w butelce:( Następnym razem będę chciała spróbować innej wersji – ciągnie mnie do makaronikowej, choć jeszcze jej nie wąchałam :P
9. Żel pod prysznic Balea Black Secret: Podstawowe właściwości były takie same, jak w każdej innej wersji żelu z tej firmy. Zapach był przyjemny i odurzający. Niestety same doznania zapachowe nie przełożyły się na relaks pod prysznicem, bo produkt strasznie uczulił moją skórę (zwłaszcza pleców), dlatego 1/3 zużyłam do mycia rąk (nie uczulił ich, ale wysuszył:/). Recenzja.
10. Żel pod prysznic Baylis & Harding Frosted Cranberry: Miał bardzo subtelny zapach żurawiny i dziwaczną konsystencję – niby bardzo gęsta, ale w ogóle nie trzymała się ciała, przez co większość produktu lądowała pod prysznicem/w wannie.
11. Żel pod prysznic Baylis & Harding Spiced Orange: Konsystencja jak powyżej, ale zapach na dłuższą metę nie do zniesienia przez swoją intensywność… No chyba, że ktoś lubuje kąpać się w cynamonie :D
12. Płyn do higieny intymnej Ziaja Intima macierzanka: Drugie zużyte opakowanie, które ponownie starczyło na dobrych kilka miesięcy. Tak, jak pisałam w przedostatnim denku, kupiłam teraz inną wersję, ale macierzanka i tak będzie moim stałym ulubieńcem:) Recenzja.
13. Antyperspirant w sztyfcie Rexona Invisible Aqua: Znudziły mi się kulki, znudziły mi się spray’e, to przerzuciłam się na sztyfty :D Wydaje się, że spełniał wszystkie moje wymagania, ale biorąc pod uwagę, że okres podczas jego użytkowania nie był jakoś wyjątkowo stresujący, to mogło być zupełnie inaczej :P W każdym razie, kolejne opakowanie z pewnością to zweryfikuje :D
14. Antybakteryjny żel do rąk CleanHands: Żel trafił dwa lata temu do moich kosmetycznych hitów, ale tylko z tego względu, że nie posiadałam żadnego zamiennika. Odkąd używam żelu z B&BW, wiem, że do tego aloesowego gagatka nie powrócę nigdy więcej. Działał ok, ale strasznie "dawał" alkoholem, a opakowanie uległo samozniszczeniu w dolnej części tubki, przez co zawartość oblepiała wszystko, co napotkała na swojej drodze…
15. Zmywacz do paznokci BeBeauty (różowy): Właściwości miał nad wyraz dobre: zmywał wszelkie typy lakierów, nie wysuszał paznokci, a przy tym całkiem ładnie pachniał (jak na zmywacz rzecz jasna). Jednak z powodu przeciekającego opakowania postrzegam go jako bubla, bubla i jeszcze raz tragedię. Recenzja.
16. Maskara Lovely Curling Pump Up: Drugie zużyte opakowanie a produkt nadal jest w gronie moich tuszowych faworytów. Ładnie rozdziela rzęsy, wydłuża, a do tego kosztuje mało PLN-ów. W zapasach czeka kolejna sztuka:)
17. Czarny eyeliner Wibo: Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Kreska utrzymuje się na powiekach cały dzień, jest intensywnie czarna, a do tego nic się nie rozmazuje. Był to mój drugi eyeliner w kałamarzu, ale jak na razie jest ideałem wśród całego grona eyelinerów, niezależnie od formy aplikacji. Kolejna sztuka jest już w użytku:)
18. Korektor Bell Multi Mineral 2: Był tani i wydajny. Zakrywał cienie pod oczami, ale nie na tyle, na ile bym chciała. Z czasem zaczął ciemnieć na skórze. Przeznaczony był raczej jedynie do okolic oczu, ale ja stosowałam go również do zakrywania niedoskonałości, z czym radził sobie średnio.

Próbki:
1. Regenerujące mleczko do ciała 10& Urea Eucerin: Mega nawilżające mleczko dla osób z bardzo suchą skórą, jednak nie wiem czy dałabym radę stosować je regularnie w ciągu tygodnia ze względu na uczucie ciągłej lepkości. Warto spróbować, ale ja korzystałabym z niego jedynie na weekendy, kiedy mogłabym całe dwa dni łazić w piżamach :D
2. Nawilżające mleczko Le Petit Marseillais: Wyczuwalna parafina na skórze, więc nie rzucam się na pełnowymiarowe opakowanie. Słaby zapach.
3. Szampon wzmacniający włosy Vichy Dercos: Ładny zapach, gęsta konsystencja, mnóstwo piany i brak łupieżu, czyli całkiem przyjemnie zapowiadający się szampon:)
4. Serum do twarzy Vichy Idealia: Takie g**ienko, a wywołało niemałe spustoszenie w postaci pryszczy. Zresztą, jak każdy produkt do twarzy z tej serii (przynajmniej w moim przypadku:/)…

              
Pustaki wywalone do odpowiednich kontenerów, więc trzeba zbierać śmieci na nowo :P A jak Wam poszło tym razem z denkowaniem?;)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Mój ostatni szampon Balea ze "starą" babeczką :P

Przygotowując się do pisania poniższej recenzji, zauważyłam na internetowej stronie DM-u, że Balea znowu zmieniła nieco szatę graficzną niektórych produktów, a co gorsza/lepsze, zastąpiła niektóre wersje nowymi zapachami. W związku z tym, nie sądzę, żeby recenzja nawilżającego szamponu Balea z mango i aloesem do włosów suchych i zniszczonych przydała się większemu gronu osób, ale może znajdzie się garstka, która ma ten produkt w swoich zapasach i przeczyta, czego mniej więcej będzie mogła się po nim spodziewać.
 
Od producenta:
[Moje & translatora Wujka Gugla tłumaczenie:] Wspaniała miękkość, lekkość i jedwabisty połysk: Nawilżający szampon do pielęgnacji włosów Balea doda im błyszczącego, promiennego wyglądu - aż do końcówek.
Podarowanie nawilżenia. Nawilżanie suchej skóry głowy: Nawilżający szampon Mango + Aloes z efektem antywysuszającym nadaje zniszczonym włosom zdrowy, promienny wygląd - bez narzekań na niego. Każdego dnia.
*Pielęgnacyjna formuła z ekstraktem z mango i aloesu dostarczy włosom i skórze głowy intensywnego nawilżenia.
*Kompleks z witaminą B3 i prowitaminą B5 pielęgnuje i uelastycznia włosy. 
*Szczególnie łagodna formuła bez silikonów.
Stosowanie: Wmasować w wilgotne włosy. Dokładnie spłukać.
Zgodność skóry: Testowany dermatologicznie.

Opakowanie: Płaska, plastikowa butelka z zakrętką na zatrzask - typowe dla zwykłych szamponów Balea. Na etykiecie znajduje się głowa tej samej babeczki, co na innych wersjach zapachowych (jeszcze stara szata graficzna), oraz owoc mango wraz z kawałkiem aloesu. Dla zainteresowanych więcej szczegółów dotyczących produktu znajduje się na etykiecie z tyłu opakowania.

Konsystencja: Rzadka.
Kolor: Transparentny.

Zapach: Mango.

Wydajność: Średnia.

Skład:
Moja opinia: Po strasznym jagodowym szamponie z Balea, wersja z mango i aloesem była dla mnie i mojej skóry głowy niczym wybawienie. Od razu zaznaczę, że nie było to jakieś mega wielkie odkrycie bez którego moje włosy nie potrafią odtąd żyć, ale produkt można spokojnie zaklasyfikować do tych, które nie wyrządzą krzywdy ani włosom, ani skórze.
Jego minusem jest na pewno plątanie włosów oraz to, że włosy w dotyku stają się szorstkie. Niby nie powinno mi to aż tak bardzo przeszkadzać, bo po każdym myciu i tak stosuję jeszcze odżywkę, ale skoro szampon ma intensywnie nawilżać włosy, to ja tego w ogóle nie zauważyłam. Szampon dobrze oczyszcza włosy i nie powoduje ich szybkiego przetłuszczania się, więc powinien się sprawdzić u osób, które nie mają większych wymagań do tego typu produktów. Na szczęście nie wywołuje podrażnień.
Szampon ma rzadką konsystencję, więc dosyć szybko się go zużywa. Dobrze się pieni. Pachnie soczystym, prawdziwym mango, a zapach na długi czas utrzymuje się na włosach. Aloesu w nim nie wyczuwam.
Podsumowując, jest to zwykły, dobrze oczyszczający szampon, ale bez właściwości nawilżających, które obiecywał producent. Przez efekt szorstkich włosów nie sądzę, żebym do niego powróciła, zwłaszcza, że ta wersja szamponu zniknęła ze strony Balea na poczet nawilżającej wersji z brzoskwinią i kokosem (i to z "nową" babeczką na etykiecie :P)...  

Dostępność: DM, sklepy z chemią niemiecką
Pojemność: 300 ml
Cena: 0,65 €

Miałyście ten szampon lub macie go jeszcze zachomikowanego w swoich zapasach?;> 

Ps. Szampon wygrałam jakiś czas temu w rozdaniu u Szarony (tak samo jak poprzednio recenzowany produkt);)

czwartek, 12 lutego 2015

Nie dla mnie Baby Lips...

Kiedy na polski rynek kosmetyczny wkroczyły pomadki Baby Lips, jakoś niespecjalnie mnie zaciekawiły. Podejrzewałam, że więcej w nich marketingu niż rzeczywistej pielęgnacji i na takim wniosku poprzestałam rozmyślania o ewentualnym zakupie. Parę miesięcy temu przyszło mi się jednak zmierzyć z jedną z wersji  balsamu do ust Baby Lips Intense Care, którą wygrałam w rozdaniu u Szarony. Czy zmieniło się moje zdanie o tym produkcie?
Od producenta: Balsam do ust Baby Lips. 8 godzin nawilżenia* Usta są bardziej miękkie, nawilżone i piękniej wyglądają. Nie nadaje się dla niemowląt i małych dzieci. *Test instrumentalny

Opakowanie: Balsam znajduje się w żółtym plastikowym wykręcanym sztyfcie z przezroczystą zakrętką z napisami. Spodobała mi się ta przezroczystość, bo to pierwsza pomadka ochronna, do której mogę sobie zajrzeć :P Pokrętło działało cały czas, nigdy się nie zacięło. Zauważyłam też ciekawą rzecz, mianowicie, jak umieścimy sztyft w pozycji pionowej, to można się nim bawić jak "Wańką-wstańką" (też myśleliście, że mówiło się na to "bańka wstańka"?) :D Dodatkowo balsam jest zapakowany w blister z wszelkimi informacjami dla ciekawskich.
Konsystencja: Miękka, łatwo rozprowadza się na ustach.
Kolor: Transparentny.

Zapach: Lekko waniliowy (?).
 
Wydajność: Mała.

Skład:
Moja opinia: Odpowiadając na pytanie zawarte we wstępie, to nie, nie zmieniłam zdania. Tak, jak podejrzewałam, produkt okazał się być bardzo słaby. Pamiętam, że w pierwszym dniu aplikacji moje usta były jeszcze bardziej wysuszone niż przedtem, ale pomyślałam, że może muszą się przystosować do tego balsamu i zawzięłam się w jego codziennym używaniu. Właściwie, to nie nazwałabym tej pomadki balsamem, bo wielce nawilżających właściwości ona nie posiada. Jedyne, co robi, to pozostawia bezbarwną i nieprzyjemną powłoczkę na ustach na kilkanaście minut. Dosadnie napiszę, że miałam wrażenie, że smaruję usta wazeliną. Nie ma sensu się rozpisywać - jak dla mnie zero korzyści i strata pieniędzy. Nie wiem, jak spisują się inne wersje Baby Lips, zwłaszcza te kolorowe, ale na chwilę obecną jestem mocno zniechęcona do jakiejkolwiek z nich.
 
Dostępność: Drogerie
Pojemność: 4,4 g
Cena: 6-10 zł

 
Co sądzicie o sztyftach Baby Lips?
 

wtorek, 10 lutego 2015

Ananasowe żelki czyli karnawał w Rio :D

Jesteście miłośnikami egzotyki, lasów tropikalnych albo chociaż gadających papug? Jeśli tak - to świetnie! Jeśli nie - nie szkodzi! Obstawiam, że do większości z Was przemówią te niesamowite kolory żelu pod prysznic Fruit Kiss Exotic Passion bez względu na upodobania klimatyczne. W każdym razie, ja myślami jestem już w Ameryce Południowej, chociażby na karnawale w Rio... :D
Od producenta: Żel pod prysznic Fruit Kiss o urzekającym owocowym zapachu to moc przyjemności podczas kąpieli. Żel wzbogacony został w witaminę E, która znana jest ze swoich właściwości antyutleniających. delikatna formuła żelu z cennymi perełkami łagodnie myje i pielęgnuje Twoje ciało, a odpowiednio dobrany, fascynujący zapach sprawia, że kąpiel dostarcza niezapomnianych doznań.   

Opakowanie: Przezroczysta buteleczka wykonana z twardego plastiku, posiadająca zakrętkę na zatrzask z wgłębieniem na kciuka. Na etykiecie widnieją barwni przedstawiciele egzotyki w postaci papugi, motyla i jaskrawej roślinności. 

Konsystencja
: Żelowa, gęsta, z zatopionymi drobinkami. 
Kolor: Żel - żółty, drobinki - czerwone.

Zapach: Ananasowy.

Skład:
Moja opinia: Miałam opory przed zakupem tego żelu ze względu na niemiłe doświadczenia zapachowe z jedną z poprzednich wersji Fruit Kiss, o której pisałam w tym poście. Jednak ze względu na to, że wszystkie inne właściwości pozytywnie mnie zaskoczyły, postanowiłam dać drugą szansę tej serii i nie zawiodłam się! No ale zacznijmy po kolei :D
Opakowanie przypadło mi do gustu przede wszystkim ze względu na przezroczystość. W kwestii genialnej etykiety uważam, że Biedro tym razem mocno dała radę i chyba zaczęła się wzorować na żelach z Balei;)
Zapachowo nie jest to do końca moja bajka, ale i tak jestem w stanie zrelaksować się pod prysznicem (a to dopiero :D). Zapach jest owocowy, słodki i przypomina mi ananasowe żelki :D Utrzymuje się dość długo na skórze i w łazience :D Przyznam, że pod względem zapachowym bardziej spodobała mi się wersja zielona z limonką, ale decydując się tylko na jeden egzemplarz, rozsądek postawił na konsystencję. A jest ona naprawdę gęsta i przyjemna w dotyku. Jak widzicie na zdjęciu, zawiera w sobie małe czerwone drobinki (wg producenta perełki), które przez moment dają wrażenie bardzo delikatnego peelingu. Zanim zaczniecie zastanawiać się nad tym, czy jest to peeling czy też nie, to drobinki zdążą się już rozpuścić (dla mnie jest to akurat idealna opcja, bo ja nie lubię "drapaków" pod prysznicem). Wydaje mi się, że w wersji żelu sprzed 2 lat, o której przed chwilą wspomniałam, tamte drobinki szybciej się rozpuszczały i były delikatniejsze, ale mogę się mylić, bo pamięć już nie ta :P
Gęsta konsystencja nie daje zbyt dużej piany, ale bardzo dobrze pielęgnuje ciało. Skóra jest mocno nawilżona, wygładzona i właściwie nie ma potrzeby używania balsamu. Do tego żel nie wywołuje podrażnień (co jeszcze bardziej mnie ucieszyło po ostatniej wpadce z Baleą). 
Cóż więcej można rzec? Żel jest świetny i kosztuje śmieszne pieniądze! W zeszłym tygodniu widziałam go u siebie jeszcze taniej, bo za 3,49 zł :D Nie sądziłam, że żel z Biedronki jest w stanie pobić Baleę, ale w tym przypadku tak właśnie jest! Biedro, oby tak dalej! I mimo mojego postanowienia o tegorocznym uszczupleniu żelowych zapasów, chyba dokupię jeszcze jedną buteleczkę (czy zakup pozostałych wersji w moim wykonaniu byłby już przesadą? ;>) tego żelu, bo boję się, że ten produkt okaże się jednak sezonowy...

Dostępność: Biedronka
Pojemność: 300 ml
Cena: 4,99 zł

Poznałyście już ten żel? Czy ta seria pojawiła się już w Waszych Biedro?