czwartek, 15 maja 2014

Antyperspirant na 5+

Od niedawna polubiłam antyperspiranty w spray’u. Wcześniej lubowałam się w kulkach, ale zauważyłam, że przestały zapewniać mi dostateczną ochronę, dlatego postanowiłam spróbować innej formuły. Chociaż zużyłam już kilka antyperspirantów w spray’u z różnych firm, cały czas szukałam swojego faworyta. Kiedy otrzymałam pod choinkę zestaw kosmetyków z Fa (pokazywałam tutaj), byłam bardzo ciekawa, jak spisze się antyperspirant Fa Sport Invisible Power, zwłaszcza że po przeczytaniu napisu „72 h”, pomyślałam sobie od razu: „Are you kidding me?” ;>


Od producenta: Odkryj niewidzialną ochronę aż do 72 h z antyperspirantem Fa Sport Invisible Power o nieograniczonej mocy! Formuła nie zawiera pudru. Przeciw białym, żółtym i tłustym plamom. Wstrząśnij dobrze przed użyciem. Dezodorant należy trzymać prosto 15 cm od skóry i rozpylać krótkimi seriami.

Opakowanie: Antyperspirant znajduje się w typowym dla tego typu produktów aluminiowym pojemniku z plastikowym dozownikiem w spray’u, do którego dołączona jest plastikowa zatyczka.  Fioletowo-biała szata graficzna jest skromna, ale mi to akurat nie przeszkadza.

Konsystencja: Spray.

Zapach: Można określić go jako „sportowy” – nie jest to na pewno zapach kwiatowy czy owocowy. Mimo, iż wg producenta nie zawiera pudru, to zapach jest dla mnie właśnie taki „pudrowy”, ale bardzo przyjemny. Jest intensywny przez co może kłócić się z perfumami.

Wydajność: Średnia.

Skład: Butane, Propane, Aqua, Aluminium Chlorohydate, Propylene Glycol, C10-13 Isoparaffin, Isobutane, Isopropyl Myristate, Dimethicone, Parfum, PEG/PPG-18/18 Dimethicone, Isoceteth-20, Phenoxyethanol, Hexyl Cinnamal, Alpha-Isomethyl Ionone, Geraniol, Citronellol, Butylphenyl, Methylpropional, Limonene, Cyclomethicone, Coumarin, Benzyl Alcohol.

Moja opinia: Jest to najlepszy antyperspirant jaki do tej pory miałam okazję używać! Nie przypuszczałam, że będzie aż tak skuteczny! Wiadomo, że nie uchroni naszych pach przed potem przez bite 3 dni, ale jest na pewno skuteczniejszy od zwykłych 24-godzinnych antyperspirantów. Nie uprawiam żadnego sportu, więc nie wiem jak spisywałby się w trakcie treningów, ale na moje zwykłe potrzeby dnia codziennego (a zdarza się też, że cały dzień latam po mieście) okazał się być bardzo dobry, nie odczuwałam z jego powodu jakiegokolwiek dyskomfortu. Nie podrażnił mnie ani nie pozostawiał na ubraniach żadnych śladów. Jedynie zapach był dla mnie trochę zbyt intensywny. Mimo tego ostatniego faktu, sportowy wariant antyperspirantu Fa zasługuje na 5 z plusem!

Dostępność: np. Rossmann
Pojemność: 150 ml
Cena: 8,49 zł (wg Rossnet)


Miałyście kiedyś tę wersję? Jaki antyperspirant jest Waszym ulubionym?:)

poniedziałek, 12 maja 2014

Odpowiedni produkt dla "istnej masakry" na głowie

Kilka lat temu co rusz używałam do włosów produktów Garnier. Nie wyrządzały krzywdy moim włosom, a do tego były tanie. Pomimo, że były dobre, to zaprzestałam ich kupowania – po prostu mi się znudziły i chciałam przetestować coś innego. Od paru miesięcy w blogosferze przewijały się recenzje odżywki do włosów Garnier Ultra Doux z olejkiem awokado i masłem karite. Przez wzgląd na to, iż większość z nich była pozytywna, postanowiłam powrócić niejako do korzeni i wypróbować ten osławiony produkt. Muszę zaznaczyć, że moje włosy w ówczesnym czasie były w tragicznym stanie (szampon-winowajca nie doczekał się jeszcze osobnej recenzji) – m.in. suche i zniszczone, czyli takie, dla których przeznaczona jest recenzowana odżywka. Prawie zawsze kupowałam produkty właśnie dla „suchych i zniszczonych” włosów (m.in. efekt stosowania prostownicy), ale tym razem miałam na głowie naprawdę istną masakrę (o szczegółach będzie można poczytać przy recenzji wspomnianego „winowajcy”), dlatego byłam bardzo ciekawa czy odżywka z Garniera poradzi sobie z jej zniwelowaniem.


Od producenta: 
Opakowanie: Wykonane z twardego plastiku, charakterystyczne dla całej serii odżywek Garnier. Plus za „stanie na głowie” i wyżłobiony listek przy zatrzasku nakrętki, dzięki czemu łatwiej jest go otwierać, bez łamania sobie paznokci. Przyjemna dla oka etykieta z samymi konkretami również zasługuje na pochwałę.

Konsystencja: Ani rzadka, ani gęsta, czyli coś pomiędzy :P
Kolor: Żółty.

Zapach: Przyjemny, utrzymujący się na włosach. Nie wyczuwam w nim awokado, więc podejrzewam, że jest to zapach masła karite.

Wydajność: Średnia.

Skład:
Moja opinia: Pokładałam w tej odżywce wielkie nadzieje i nie zawiodłam się! Ona naprawdę poprawiła stan moich włosów! Dzięki niej stały się odżywione i mięciutkie w dotyku. Z łatwością mogłam je również rozszczekać. Nie były może jakoś „niewiarygodnie” błyszczące, jak zapewnia producent, ale na tym efekcie akurat mi nie zależało. Odżywka pachniała przyjemnie, choć myślę, że na dłuższą metę zapach okazałby się jednak męczący. Niestety producent nie określił dokładnego czasu pozostawienia odżywki na włosach, no bo „kilka chwil” to dla mnie żaden konkret. W większości przypadków nakładałam ją na włosy, zawijałam ręcznik na głowę i dopiero po wykonaniu kilku innych czynności (np. umycie zębów, demakijaż twarzy), które zajmowały mi kilka minut, spłukiwałam produkt. Gdy się spieszyłam, to spłukiwałam ją niemalże od razu po nałożeniu. Garnierowskiej odżywki nie używałam przy każdym myciu włosów, bo obawiałam się ich obciążenia (wtedy stosowałam odżywkę w spray’u z innej firmy), dlatego nie wiem, jakie skutki przyniosłoby jej codzienne stosowanie. Jedyne, co nie przypadło mi do gustu w tej odżywce, to jej konsystencja, przez co produkt traci na wydajności.  


Dostępność: drogerie, markety
Pojemność: 200 ml
Cena: ok. 6-8 zł; ja kupiłam ją za 5,49 zł w Biedronce

piątek, 2 maja 2014

'Bio' niekoniecznie musi pociągać za sobą 'wow'

Jesienią zeszłego roku zakupiłam w Stonce odżywczy szampon do włosów DeBa. Nie znałam wcześniej tej firmy, ale skusiło mnie fajne opakowanie i niska cena w stosunku do dużej pojemności. Po czasie okazało się, że ten „naturalny” szampon za 6 zeta kosztował wtedy w Internetach prawie trzy razy więcej. Na promocji (gdy kończył się termin urodowej gazetki ze Stonki) można było dorwać go nawet za 3 złocisze. Normalnie szał pał :D Czy szampon DeBa wart jest zatem każdej ceny?


Od producenta: Bio Vital – szampon odżywczy oraz rewitalizujący. Miękka formuła szamponu DeBa Bio Vital została wzbogacona ekstraktem organicznym oliwy oraz ekstraktem organicznym aloe vera, które pomagają nawilżyć i odświeżyć odwodnione włosy. O przyjemnym zapachu cytrynowym. Nadaje się do włosów suchych, po obróbce i po koloryzowaniu. Bez sylikonów.

Opakowanie: Szampon znajduje się w dużej, poręcznej butelce. Butelka wykonana została z mocnego, czarnego plastiku (zielona etykieta zmyli każdego :P) przez co nie zobaczymy, nawet po ściągnięciu zakrętki, ile zostało w niej szamponu. Sama zakrętka jest z kategorii tych „denerwujących”, ale akurat w przypadku recenzowanego produktu, wydobywała się o dziwo adekwatna ilość zawartości. 
Konsystencja: Przezroczysta, lejąca się.
Kolor: Żółty.

Zapach: Cytrusowy, intensywny.

Wydajność: Duża.

Skład:
Moja opinia: Nie wiem, czy to efekt placebo w postaci świadomości, iż szampon jest z serii „naturalnych”, czy też jego rzeczywiste właściwości sprawiły, że nie zauważyłam w nim większych wad. Nie wyrządził moim włosom krzywdy, ale z drugiej strony tak naprawdę nie zrobił z nimi niczego nadzwyczajnego. Szampon DeBa w działaniu był ok, ale przyczepiłabym się do dwóch kwestii. Po pierwsze, beznadziejna konsystencja, która kiepsko się pieniła, a przede wszystkim przelewała się przez palce, więc więcej szamponu lądowało w wannie niż na głowie. Pomimo tego (o dziwo), szampon okazał się wydajny, ale to w końcu prawie półlitrowa butla! :P Po drugie – zapach. Na pierwszy węch wydał mi się przyjemny, cytrynowy, ale kiedy umyłam nim włosy po raz pierwszy, to w łazience zaczął unosić się niemalże aromat Domestosu. Na szczęście, jakoś przyzwyczaiłam się do tego zapachu, ale dla niektórych może być on nie do przejścia.

Dostępność: Biedronka, sklepy internetowe
Pojemność: 400 ml
Cena: 5,99 zł (w Biedrze, czasem mniej)


Miałyście jakiś szampon DeBa? Co myślicie o ich „naturalnym” składzie?

niedziela, 13 kwietnia 2014

HexxBOX - Poznaj i testuj z 1001 Pasji! Rozświetlający krem pod oczy Lumene Vitamin C+

W październiku ubiegłego roku zostałam recenzentką siódmej edycji HexxBOX’a, o czym informowałam Was szerzej tutaj. Kiedy dowiedziałam się, że otrzymam do przetestowania rozświetlający krem pod oczy Lumene Vitamin C+, byłam… hmm… wkurzona/zdziwiona/rozbawiona/przerażona?;) No bo jak to, jeszcze nie przekroczyłam progu ćwierćwiecza a mam recenzować produkt, który związany jest w jakiś sposób ze zmarszczkami? Wyborowi Hexxany towarzyszyły skrajne emocje, przynajmniej u mnie :P Przede wszystkim, nie poczułam się kompetentna do wyrażania opinii o typie produktu, którego nigdy wcześniej nie stosowałam (mam na myśli ogólnie kremy pod oczy), ale w ostateczności nie mogłam nie podjąć się tego wyzywania;)
Zanim przejdę do recenzji, chciałabym poświęcić kilka słów na temat samej przesyłki. Podejrzewam, że byłam ostatnią osobą, do której dotarła zawartość HexxBOX’a, a to dlatego, że niespodziewanie zostałam bez dachu nad głową, więc dopiero pod koniec października, gdy moja sytuacja mieszkaniowa się ustabilizowała, mogłam podać adres do wysyłki (jeszcze raz dziękuję, Hexxano, za zrozumienie!:*). Po tym fakcie przesyłka dotarła ekspresowo, co świadczy tylko na korzyść firmy. Kiedy otworzyłam paczkę (która swoją drogą była dobrze zabezpieczona), pomyślałam, że kłopoty z mieszkaniem to był dopiero początek moich HexxBOX’owych perypetii, a to dlatego, że pierwsze, co ukazało się moim oczom, to była czarna kosmetyczka. „Hola, hola! Chyba ktoś tu się pomylił…!” – już snułam czarne wizje odkręcania wszystkiego i odsyłania zawartości do odpowiedniego odbiorcy, tym bardziej, że najpierw wyciągnęłam z kosmetyczki tusz do rzęs Grashka ^^ Na szczęście, na jej dnie znajdował się wyczekiwany krem;) Nie wiem, czyja to sprawka i w ogóle o co kaman, ale bardzo dziękuję za miły gest!:)
Druga sprawa. Nie posiadam na swoim blogu tzw. „profilu” kosmetycznego, dlatego na potrzeby recenzji wspomnę tylko, iż moja cera jest raczej typu mieszanego (tłusta strefa T oraz suche policzki), natomiast okolice oczu nie są problematyczne. Jedyne, z czym się „borykam”, to dosyć mocne cienie pod oczami, które mam od urodzenia.
Jeżeli chodzi o moje oczekiwania wobec produktu, to właściwie nie miałam ich w ogóle. Jak już wspominałam, dotychczas nie miałam do czynienia z kremami pod oczy, więc tak naprawdę nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Na pewno nie liczyłam na likwidację zmarszczek, ale uznałam, że jeśli w jakimś stopniu krem zniweluje moje cienie pod oczami (np. rozświetli skórę w tym miejscu), to będę z niego zadowolona i być może przekonam się do tego typu produktów.
Jako że recenzowany produkt należy do kategorii pielęgnacyjnej, to na jego przetestowanie, wg Przewodnika HexxRecenzentki, miałam maksymalnie pół roku. Kremu używałam codziennie rano i wieczorem przez kilkadziesiąt dni (z minimalną przerwą, o czym wspomnę w opinii), a dokładnie w okresie od 16. grudnia 2013 do 24. lutego 2014. Po przydługawym wstępie (ach, ta rzetelność :D), zapraszam do recenzji, do której, nie ukrywam, podchodziłam jak pies do jeża! :P

Od producenta: 

Opakowanie: Krem znajduje się w małej, poręcznej, białej plastikowej tubce z pomarańczową zakrętką ze srebrnym dodatkiem (wiecie, takie wrażenie produktu „de luxe” ^^), którą bez problemu można postawić na "głowie". Z tyłu tubki umieszczonych zostało kilka najważniejszych informacji, zarówno w języku angielskim, jak i, prawdopodobnie, fińskim.
Sama tubka ma dosyć długi i wąski aplikator, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem, ponieważ krem można aplikować od razu na powieki, bez konieczności wyciskania go na palec.
Tubka została zapakowana w malutki kartonik, zabezpieczony holograficzną naklejką, będącą certyfikatem jakości (szkoda, że tylko na górnym wieczku). Na kartoniku umieszczono znacznie więcej informacji niż na tubce, również w dwóch językach, a dodatkowo mamy naklejkę z polskim tłumaczeniem od producenta. Szata graficzna została utrzymana w biało-pomarańczowej kolorystyce, która została wzbogacona o obrazek „dzikiej arktycznej cloudberry”, czyli maliny moroszki, nazywanej też maliną nordycką (to tak dla tych, którzy lubią wiedzieć więcej :P).
Z tyłu kartonika widnieje jeszcze jedna istotna informacja, a mianowicie oś czasu z sugerowanym wiekiem dla osób, które mogą stosować recenzowany produkt. Hmmm, też uważacie, że granica wiekowa jest zbyt szeroka?

Sposób użycia: Aplikuj codziennie rano i/lub wieczorem na powiekę górną i dolną.

Konsystencja: Kremowa, lekka.
Kolor: Biały, zawierający mieniące się „drobinki”.

Zapach: Producent zapewnia, iż produkt jest „bezzapachowy”. Nie zgadzam się z tym zupełnie! Na początku stosowania krem pachniał bardzo ładnie (nie potrafię określić czym dokładnie), ale po kilkudziesięciu dniach zapach zmienił się na gorsze i krem zaczął po prostu cuchnieć:/

Wydajność: Bardzo duża. Przy codziennym stosowaniu przez 2,5 miesiąca zużyłam ok. 3/4 zawartości opakowania.

Skład:

Moja opinia: Z bólem serca (przez wzgląd na ogólną inicjatywę HexxBOX’a) zacznę z grubej rury: nie jestem zadowolona z przetestowanego produktu!:/
Zacznijmy od opakowania. Do tubki nie mam żadnych zastrzeżeń, natomiast do kartoniku już tak: jednostronne zabezpieczenie oraz ta granica wiekowa – nie trzeba być ekspertem kremów pod oczy, żeby wiedzieć, iż skóra w tym miejscu różni się wyglądem i wymaganiami u młodych dziewczyn od skóry starszych kobiet po 50-tce! Mam wrażenie, że gdyby producent miał większy polot, to krem nadawałby się nawet dla stuletnich babć:]
Wiecie co? Teraz mnie naszło… :P Pewnie zauważyłyście, że czasami lubię czepiać się producentów pod względem słowotwórczym, więc i tym razem, nie mogę sobie odmówić następującej rozkminy – dlaczego krem nazywany jest „kremem pod oczy”, jeśli można stosować go również na górną powiekę? ;> Zastanawiałyście się kiedyś nad tym czy tylko ja mam takie badawcze odpały? ^^
Jeśli miałabym się jeszcze czepiać czegoś na opakowaniu, to braku informacji na temat typu cery, dla której ten krem jest przeznaczony. Dopiero ze strony sprzedawcy dowiedziałam się, że produkt nadaje się do każdej cery.
Ok, lecimy dalej. Jedną z nielicznych właściwości kremu, które przypadły mi do gustu, to jego konsystencja. Była lekka i przyjemna w dotyku. Co prawda, po aplikacji wyczuwalny był przez chwilę tłusty film, ale na szczęście krem dosyć szybko się wchłaniał.
Nadszedł czas na właściwości, czyli rozkładamy opis producenta na czynniki pierwsze;> W tym przypadku mogę zgodzić się tylko z jedną kwestią: krem nawilżał skórę (każdy krem to robi:] edit: w domyśle - skóra w tej okolicy była gładziutka w dotyku). Co do rozświetlenia, to nie, moje oczy nie zamieniły się w latarki ani żadne neony, a cienie pod oczami nadal pozostawały cieniami. Te mieniące się „drobinki” znikały w miarę wchłaniania się produktu w skórę. Jeśli danego poranka się nie wyspałam i miałam wory pod oczami (przypominające te od Św. Mikołaja), to krem ich nie zatuszował ani nie nadał mi „promiennego spojrzenia”. Jeśli cokolwiek się świeciło, to przez chwilę, a ja i tak nakładałam (oczywiście nie od razu) korektor pod oczy, gdy wychodziłam z domu.
O zapachu wspominałam wcześniej. Pominę już to, że w ogóle (wg producenta) miało go nie być. Początkowo ładny zapaszek umilał mi codzienną, dwukrotną aplikację kremu. Nie mam pojęcia, czy któryś składnik produktu uległ nieprzewidzianemu rozkładowi, czy o co kaman, ale po sześćdziesięciu kilku dniach zaczęłam wyczuwać smrodek, niczym aceton ze zmywacza do paznokci:/ No dobra, pomyślałam, że może przesadzam, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Pomęczyłam się jeszcze parę dni, ale smrodek nie znikał. Zrobiłam sobie nawet kilkudniową przerwę od używania kremu, ale bezskutecznie… I to był ten moment, w którym postanowiłam zaprzestać stosowania produktu. Rzadko kiedy nie zużywam jakiegoś kosmetyku w całości, nawet jeśli nie do końca mi on odpowiada, ale często się twierdzi, że jeśli kosmetyk zmienia konsystencję lub zapach, to trzeba uważać – nie chciałam ryzykować, zwłaszcza w obszarze twarzy, więc powiedziałam temu kremowi „STOP!”. Tak na marginesie, krem do dnia dzisiejszego capi…
Na składach się nie znam, dlatego nie odniosę się do zapewnień producenta o braku „parabenów, olejów mineralnych i syntetycznych barwników”. Niemniej jednak nie ukrywam, że widoczny na opakowaniu tak długi skład mocno mnie przeraził…
A na koniec najlepsze, tzn. zapobieganie „powstawaniu i wpływowi rodników w komórkach”, czyli nic innego, jak w moim rozumieniu „brak ZMARCH”. No proooszę Was…;> Może i posiadam już pierwsze zmarszczki, szczególnie pod oczami, ale ten maluśki kremik nie jest w stanie zapobiec powstawaniu kolejnych, które z roku na rok będą mi niestety przybywać...
Podsumowując mój wywód, recenzowany krem okazał się być dla mnie jedynie kosmetycznym gadżetem, który nie zrobił ze skórą okolic moich oczu zupełnie nic poza chwilowym nawilżeniem i jeszcze krótszym „świeceniem”. Jeśli spodziewałyście się po tym kremie czegoś więcej, to lepiej wydajcie te pięć dyszek (seriously???) na dobry korektor maskujący pod oczy:]


Dostępność: np. Igruszka 
Pojemność: 15 ml
Cena: 54,90 zł

Dziękuję 
źródło
oraz 
źródło
za możliwość przetestowania kremu. 
Fakt otrzymania darmowego produktu nie wpłynął w żaden sposób na treść recenzji.


Ps. Przynajmniej kosmetyczka się na coś przyda;)
A teraz lecę do pozostałych Dziewczyn, żeby przeczytać ich recenzje na temat tego kremu, bo przyznam Wam, że nie chciałam się uprzedzać, mimo iż strasznie mnie to korciło! :P

wtorek, 8 kwietnia 2014

Zakupy 3/2014

Jestem z siebie dumna. Bardzo dumna :D Twardo trzymam się zasady minimalizmu zakupowego i nie wydaję pieniędzy na zbędne kosmetyki (trudno wydawać szmal, gdy się go nie ma:]). Różnorodne promocje nie kuszą mnie tak jak dawniej, chyba że jakiś kosmetyk akurat dobija dna, to żal nie zaoszczędzić na nim grosza (czasami dosłownie, o czym przeczytacie pod koniec posta:]). W marcu kupiłam tylko pięć produktów, a jeden dostałam od Mamy. Mam nadzieję, że w kwietniowy odwyk zakupowy pójdzie mi równie dobrze :D

Gdy kupowałam (1) szampon do włosów z Gliss Kur (6,88 zł*) moje włosy były właśnie "bardzo zniszczone" i "suche". W międzyczasie byłam u fryzjera, więc problem poniekąd sam się rozwiązał, ale liczę, że szampon pozwoli mi utrzymać włosy w dobrej kondycji. Postanowiłam wypróbować w końcu (2) antyperspirant w kulce z Rexony (6,49 zł*), o którym czytałam same dobre opinie, więc mam nadzieję, że i mnie on nie zawiedzie. Oba produkty zakupiłam w Kauflandzie.
Następny produkt, czyli (3) balsam z woskiem pszczelim z Avonu (ok. 7 zł), zamówiła mi moja Mama w celu regeneracji suchej skóry dłoni. Okazało się, że balsam jest uniwersalny, ponieważ można stosować go również do suchych ust czy skórek wokół paznokci.
Ostatnie zakupy poczyniłam w Rossmanie. Stan mojej skóry dłoni przez długi okres był tragiczny - sucha, podrażniona i popękana. Każde poprzednie mydło (czy to w płynie, czy w kostce) potęgowało przesuszenie i uczucie pieczenia, dlatego sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku: (5) lekarskie mydło w kostce Arzt Seife Isana (1,79 zł). Na razie jest dobrze, ale nie zapeszajmy... Na koniec muszę Wam napisać, że Rossmann ostatnio coraz częściej mnie rozczarowuje. Kończyły mi się patyczki do uszu, więc zdecydowałam się na te (4) z Isany (1,79 zł), aby zdobyć rabat -40% na perfumy, które również mi się kończyły. Jeśli nie słyszałyście wcześniej o tej promocji, to aby uzyskać owy rabat w zeszłym miesiącu, należało kupić w Rossmanie dowolny produkt i wpisać na stronie www kilka informacji, tj. datę zakupu, kwotę oraz kod, który otrzymywało się wraz z paragonem. Wszystko ładnie, pięknie, Neonowa już się cieszyła, że kupi sobie zapachową zachciewajkę, na którą czaiła się od dawna, a tu... dup... klops:] Dane z www miały zostać zweryfikowane na drugi dzień, a kod rabatowy przysłali dopiero po trzech. Nie wkurzyłoby mnie to aż tak, gdyby nie fakt, że: kod przyszedł w ostatni dzień promocji; dzień ten był niedzielą, co dodatkowo utrudniało realizację zniżki w moim mieście; ja byłam w tym czasie w innym mieście, więc nie mogłam na bieżąco sprawdzać swojego maila; wstępując już do Rossmana, nie mogłam tam połączyć się z wi-fi; wkur...zona całą sytuacją z wielką niechęcią zakupiłam ok. godziny 17:00 (7) perfumy w atomizerze Killer Queen by Katy Perry (32,49 zł) w regularnej cenie, po czym, będąc już w domu, odebrałam maila z kodem z godziny 14... no jak tu się nie wściec???:[ Powiecie, że nie musiałam ich kupować. Jasne, nie musiałam kupować akurat tych i w tym dniu, ale poprzednie perfumy wykończyłam dzień wcześniej i nie chciałam pozostać bez żadnego zapachu. Nie zmienia to faktu, że Rossman zrobił mnie w balona i nie tylko mnie, bo mojej Mamie też przysłali kod dopiero po 3 dniach i też nie załapała się na zniżkę. Możecie się śmiać i uważać mnie za upierdliwą klientkę, ale nie zamierzam zostawić tej sytuacji bez chociażby złożenia mailowego zażalenia na politykę owej drogerii:]

wtorek, 11 marca 2014

Okiem Omnomnoma #1

Dziewczyny! Dzisiaj zostawiam Was z nietypowym recenzentem, który zadebiutował przeszło rok temu (ale ten czas zapiernicza…!) za sprawą tej recenzji. Czytelniczki, które są ze mną od niedawna, mogły zapoznać się z jego wizerunkiem w tym poście. Dzisiejsze spotkanie inauguruje pierwszą w historii bloga serię recenzji pt. „Okiem Omnomnoma”! Przywitajcie go gromkimi brawami! :D


Witajcie ludziska, Ciasteczkowy Potwór Was dzisiaj ściska!


Jako że za oknem piękna wiosenna pogoda a na blogu Neonowej panuje jeszcze zima, postanowiłem dać o sobie znać w postaci małej recenzji.


Jak wpadłem na żel pod prysznic firmy Balea pewno już wiecie z powyższego filmiku - kilka siniaków, stłuczeń, ale wynagrodziły mi to zdobyte ciasteczka :) Przeszło mi nawet przez myśl, by owe ciacha rozdać w konkursie, jednak pokusa była większa i zostały "one" wchłonięte zanim pomysł wpadł do futrzastej głowy. Jak wypadła recenzja ciastee.... yyyym Balei przez Ciachowego Potwora? Ano zatem od samiutkiego początku...


Od producenta:
Nicht verstehen… Neonowa mówi, żebyście zajrzeli tutaj i zamiast „soczystym brazylijskim mango” wstawili „świeżym hawajskim ananasem” ^^

Opakowanie na pierwszy rzut oka nie budzi zastrzeżeń. Jako że lubię ananasy, już malutki plus za grafikę informującą o tym, iż po otwarciu powinien "zaatakować" mnie owy owoc. Czy zaatakował nokautująco? Co prawda, dawno nie pałaszowałem ananasa, ale jego zapach jest dosyć charakterystyczny. Na pierwszy mój węch ananasa nie stwierdziłem. Kokos, jako drugi owoc zamknięty w żelu, też mi się nie skojarzył. Może to wina mojego upadku przez opakowanie i zapachy się zmiksowały :P
Z otwarciem wieczka nie było najmniejszych problemów, jak i z jego zamknięciem - testy zderzeniowe wykazały, iż pomimo zdrowego huknięcia przeze mnie o produkt Balei, nic się nie ulało. To samo tyczy się opakowania i jego wytrzymałości przy otwieraniu ciastek :P Spokojnie zatem - jeśli przydarzyłby się upadek opakowania w łazience, akcja z mopem (jeśli macie kafelki) nie będzie potrzebna.

Wróćmy do zapachu
Po drugim hauście do mego noska i zamkniętych ocząt ujawniła się hawajska wyspa i ja na hamaku z drinkiem ze słomką w otwartym kokosie. Coś zatem z tego kokosa jest :P Bojąc się, że odpłynę z tym hamakiem na zbyt głębokie wody, przestałem testować zapach. Oceniam go pozytywnie, choć meszka mi nie urywa.

Kolej na kolor i konsystencję zawartości. 
Po ulaniu ukazuje się zielonkawy kolor, podobny jakby do jakiegoś żrącego kwasu o niewiadomym pochodzeniu. Przetestowałem żel na gąbce Balbince - żyje do dziś, czyli nie powinnien podrażniać skóry.

Czas na test terenowy... Po którymś tam z kolei użyciu nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził jak się ma trwałość zapachu po wojażach terenowych. Wynik: troszkę go czułem, natomiast Moja Druga Połowa Ciacha po poproszeniu o wypowiedzenie się czy coś czuje, dała wynik negatywny – stwierdzam, że nos do żeli do ciała to mam tylko ekhmmm... ja ^^

Wydajność Balei: Przyznam sie bez bicia, że nie używałem go nader często, ale ślepo mogę strzelać, iż na miesiąc powinien starczyć.

Skład:

Wrażenia z samego użytkowania są takie, jak przy większości używanych żeli. Ja osobiście czekam na taki, który przy użyciu wyrzuci mnie na drugą stronę Księżyca. Zasłyszałem też o jakiś hejtach na ten produkt wśród środowiska blogowego. Nie pytajcie o szczegóły, bo sam w tym nie siedzę :P Jaką zatem opinię wystawić jako ten nieznający się, ale czasem też testujący, zwierz? Osobiście nie podpadł mi w niczym, no… może poza paroma siniakami, dlatego z czystym sumieniem daje w rankingu od 0 do 5 mocne 4.

Dostępność: DM
Pojemność: 300 ml
Cena: 0,65 €

Jeśli Neonowa się zgodzi, to mogę w konkursie udostępnić Wam jedno opakowanie ciasteczek z jakimś bonusem ode mnie;), także wszelkie marudzenia przesyłajcie do Niej.


Miłego dnia i całuchy od Waszego Potwora Ciastkowego! Omnomnom…


Ps. Neonowa napisała wcześniej recenzje dwóch pozostałych żeli Balea z letniej limitowanej edycji. O mango pochodzącym prosto z Brazylii poczytacie tutaj, natomiast o dziwacznej marakuji - tutaj.

niedziela, 9 marca 2014

Jak skutecznie zniechęcić się do pielęgnacji ciała na kilka miesięcy?

Nigdy nie lubiłam po kąpieli smarować całego swojego ciała mazidłami. Nadal tego nie lubię i myślę, że to się już nie zmieni, ale od kiedy prowadzę swojego bloga, staram się dbać o pielęgnację skóry. Jeszcze kilka miesięcy temu czyniłam to regularnie dzięki ładnie pachnącym umilaczom w postaci kremów, balsamów czy maseł. Ta regularność spadła na psy (nie obrażając tych cudnych stworzeń) odkąd zaopatrzyłam się w granatowe masło do ciała z Bielendy do skóry normalnej.


Od producenta: 
Opakowanie: Masło znajduje się w poręcznym, wysokim pudełeczku wykonanym z matowego plastiku. Bardzo mi to odpowiada, bo mając na dłoniach jeszcze niewchłonięte masło, bez problemu możemy zakręcić wieczko. Co ciekawe, opakowanie składa się z dwóch plastikowych pojemniczków: w przezroczystym znajduje się masło, a różowe osłania to pierwsze. Po co? Nie wiem, nie pytajcie :P Zdecydowanym plusem jest obecność sreberka zabezpieczającego wścibskie paluchy klientów.
Pudełeczko dodatkowo zostało opakowane tekturką z wszystkimi możliwymi informacjami od producenta.

Konsystencja: Typowa dla masła do ciała.
Kolor: Bladoróżowy.

Zapach: Trudny do zidentyfikowania, ale do soczystego i słodkiego granatu to on na pewno nie należy. Długo utrzymuje się na ciele i ubraniach.

Wydajność: Normalna - myślę, że masło spokojnie starczyłoby na miesiąc.

Skład: 
Moja opinia: Pomimo, iż jestem posiadaczką skóry suchej, nie jestem zawiedziona działaniem tego masła. Daje dobre nawilżenie do kilku godzin, po jego użyciu skóra jest gładziutka. Konsystencja jest typowo maślana, łatwo się ją rozprowadza, ale jeśli ktoś ma długie paznokcie, to może trafić go szlag, bo masło zbiera się pod nimi. Produkt dosyć szybko się wchłania, ale pozostawia na skórze film. Nie uczula pomimo zawartości parafiny. 
Producent popłynął jednak z dwiema kwestiami przy opisie produktu. Po pierwsze, masło na pewno nie koi ani nie łagodzi podrażnień naskórka. Nie jest to produkt leczniczy, więc nie wiem skąd wziął się taki pomysł. A po drugie, zapach nie jest ani piękny, ani w żadnym stopniu nie przypomina tropików. Może nie jest on naszprycowany chemią, ale nie jest to zapach granatu! Zapach jest nieprzyjemny, i pomimo tego, iż nie jest słodki, to jest strasznie mdły. Jak dla mnie, masło po prostu śmierdzi:/ Najgorsze jest to, że zapach długo utrzymuje się na skórze oraz na ubraniach – po użyciu masła i po założeniu czystej, świeżej piżamy (oczywiście po wchłonięciu masła) przesiąka ona tym smrodkiem i sami pachniemy tak, jakbyśmy byli spoceni i nosili jedną piżamę przez miesiąc:/ Na początku smarowałam się tym masłem codziennie, ale z dnia na dzień zapach stał się na tyle irytujące, że dopiero po kilku miesiącach zdecydowałam się "zmęczyć" ten produkt do samego dna. 

Dostępność: Hebe
Pojemność: 200 ml
Cena: 9,99 zł (w promocji)


Używałyście maseł do ciała z Bielendy? Podobały Wam się zapachy innych wersji?

środa, 5 marca 2014

Zakupy 1-2/2014

Od momentu napisania o planowanych zmianach do czasu ich wprowadzenia minął raptem tydzień, więc jest rzeczą zrozumiałą, iż na nadrobienie zaległości w tak krótkim terminie nie było jakichkolwiek szans. Stąd też dzisiaj pojawiają się moje kosmetyczne zakupy wyjątkowo z dwóch miesięcy (stycznia i lutego). Przypominam, że normalnie takie posty będą pojawiały się co miesiąc.

Starając się przestrzegać zasady minimalizmu zakupowego, kupiłam tylko to, co mi się pokończyło. Dodatkowo wpadł mi jeden "grzeszek", ale obok takiej promocji nie mogłam przejść obojętnie :D 

W Hebe zakupiłam w promocji (1) płyn do higieny intymnej z Ziaji (6,99 zł*) oraz (2) żel do mycia twarzy z Białego Jelenia (5,09 zł*). W Rossmannie wpadła tylko jedna rzecz, a mianowicie (3) zmywacz do paznokci Isana (2,99 zł*). Chciałam kupić wersję bez acetonu, ale nie była akurat w promocji. 
W Super-pharmie skusiłam się na (4) serum do rąk Regenerum (13,99 zł*), bo potrzebowałam czegoś silniejszego do moich przesuszonych dłoni. Byłam też w Drogeriach Polskich i tam zaopatrzyłam się w (5) mydło w kostce Palmolive (1,69 zł*), (6) tusz Maybelline Colossal Volume Express 100% black (15,99 zł*) oraz (7) biały lakier do paznokci (2,90 zł), który przyda mi się do użycia naklejek wodnych.
Zakupy w Biedrze w ogóle nie były w moich planach, ale akurat skończył mi się micel, więc wzięłam okazyjnie (9) 400 ml butlę (7,99 zł), a także jedno mazidło sięgnęło dna, więc chciałam wypróbować (11) musu do ciała Tutti Frutti o zapachu melona i arbuza (9,99 zł). (8) Żel pod prysznic Lirene soczyste winogrona to mój kosmetyczny hicior z 2013 roku, więc za taką cenę nie mogłam go nie kupić (4,99 zł)! Pod koniec lutego znowu pojawiły się (10) zestawy pędzelków do makijażu (14,99 zł), które były dostępne w zeszłym roku (były wtedy tańsze), a których nie zdążyłam wtedy kupić. Czytałam, że wiele blogerek było zaskoczonych jakością włosia pędzelków, ale nie widziałam żadnej recenzji tego zestawu, więc w sumie zakupiłam go trochę w ciemno. Wzięłam go jedynie ze względu na trzy mniejsze pędzle - mam nadzieję, że wystarczą jak na początki bawienia się cieniami do oczu;) Wybrałam sobie futerał fioletowy, bo czarnych już nie było:( Jeśli kogoś to interesuje, to były jeszcze złote i srebrne (przypominające skórę węża :P).
Pytałam Was, przy okazji postu o zmianach, czy wolicie, żebym ceny kosmetyków podawała w poście zakupowym, czy w poszczególnych recenzjach. Tylko jedna osoba mi odpowiedziała, więc na próbę, zdecydowałam się podać ceny od razu. Dajcie znać, czy przypadła Wam do gustu taka wzmianka o cenach zakupionych produktów;)

Ps. Ceny, przy których pojawił się znak "*", oznaczają ceny promocyjne.

poniedziałek, 3 marca 2014

Denko 1-2/2014

Zgodnie z zapowiedziami, początek marca oznacza pierwsze Denko w 2014 roku. Cieszę się z wprowadzenia zmiany, co do częstotliwości przedstawiania zużytych kosmetyków, ponieważ praktycznie wszystko pokończyło mi się pod koniec lutego. Tym razem pojawiło się wiele produktów, do których nie powrócę, a mimo to, niektóre z nich doczekają się w swoim czasie osobnych recenzji.

Zacznijmy od oczyszczania twarzy:
1. Płyn micelarny BeBeauty do demakijażu i tonizacji twarzy i oczu: Stosuję go jedynie do twarzy, ponieważ strasznie podrażnia mi oczy. Taka duża butla starcza mi na ok. 4 miesiące. Oczywiście zawartość przelewam do opakowania mniejszego o połowę, bo łatwiej mi z niego korzystać. Mam nadzieję, że za 4 miesiące znowu ją upoluję, bo jest bardziej opłacalna niż dwie mniejsze butelki :P Kupiłam ponownie.
2. Woda micelarna do demakijażu twarzy i oczu Bourjois: Będzie osobna recenzja. Nie kupię ponownie.
3. Żel do mycia twarzy do skóry mieszanej Synergen Fruity Flirt: edit: W pierwszych dniach użytkowania trochę podrażnił moją skórę, pewnie przez zawarty w składzie alkohol. Później moja twarz przyzwyczaiła się do niego. Pachniał trawą cytrynową :D Nie wiem czemu, ale kojarzył mi się z zapachem perfum La Rive Spring Lady, mimo iż pachniały zieloną herbatą :P Żel był bardzo orzeźwiający, a jego stosowanie było czystą przyjemnością. Miał fajny zielony kolor. Bardzo się pienił. Jedynym minusem było uczucie ściągniętej skóry. Nie wiem czy kupię ponownie.

Poniżej szeroko pojęta higiena osobista:
4. Dezodorant Fa Pink Passion: Chciałam go przetestować ze względu na zapach, który spodobał mi się w kulkowym antyperspirancie z tej samej serii, ale okazało się, że tym razem już mnie tak nie zachwycał, a nawet dość szybko mi się znudził. Dezodorant w ogóle mnie nie chronił, przez co używałam go jedynie w domu. Nie kupię ponownie.
5. Kremowy żel pod prysznic dusch das Fruit&Creamy: Będzie osobna recenzja. Raczej nie kupię go ponownie, bo jest mnóstwo innych żeli do wypróbowania, ale nie obraziłabym się, gdyby znowu wpadł w moje ręce :P
6. Żel do higieny intymnej Intimea (ekstrakt z kory dębu): edit: Nie lubię zapachu kory dębu w produktach do higieny intymnej, więc nie zbyt przyjemnie używało mi się tego żelu. Pod koniec zawartości opakowania, żel dziwnie zmienił swoją konsystencję i zrobiła się z niego jakaś taka galaretka:/ Nie zapewniał mi takiego komfortu jak wersja niebieska), którą bardzo lubię. Nie kupię ponownie.
7. Mydło w kostce Fruit Kiss wiśniowe: Ładnie pachnące mydło, przypominające zapachem wiśniową gumę do żucia. Nie wysuszało skóry. Było tanie, ale niewydajne. Tej wersji zapachowej nie kupię ponownie.

Następnie produkty do pielęgnacji:
8. Masło do ciała Bielenda do skóry normalnej (granat): Będzie osobna recenzja. Nie kupię ponownie.
9. Lekki krem Alantan dermoline: Będzie recenzja porównawcza całej serii. Kupię ponownie.
10. Rozświetlający krem pod oczy Lumene: Otrzymałam go do testów w ramach HexxBOX’a, które zakończyłam w zeszłym tygodniu. Żużyłam ¾, resztę wyrzucam, bo… dowiecie się z osobnej recenzji :P Sama bym go sobie nie kupiła.
11. Krem do peelingu stóp Fusswohl: Gdybym nie postawiła go sobie na wannie, to pewnie zalegałby mi w szafie do końca terminu ważności. Początkowo używałam go razem z tarką i innym kremem do stóp, więc nie mogłam ocenić jego właściwości. Kiedy używałam go solo, okazało się, że nie robił z moimi stopami nic. Znacie to uczucie, kiedy kończycie leżakowanie na plaży, otrzepujecie sobie stopy z piasku, a on nadal tkwi między Waszymi palcami? Tak właśnie było z tym kremem, mimo, iż zawierał w sobie zmielone łupiny orzecha włoskiego. 
konsystencja
Najgorszy w tym wszystkim był jednak zapach, choć adekwatne jest tu tylko jedno słowo – smród! Ło matko, jak ten krem-peeling capił! Tragedia! Nie kupię ponownie.

A na koniec kolorówka (wow) i próbki:
12. Antybakteryjny puder kompaktowy Synergen (natural 04): Na początku nie byłam z niego zadowolona, bo uczulał moją skórę i przyprawiał ją o różne wykwity. Sytuacja zmieniła się, kiedy nie używałam go bezpośrednio na skórę, a dopiero na podkład – wtedy spisywał się całkiem ok. Kolor był dla mnie jednak za jasny, więc nie zakrywał zaczerwień i wyprysków, jak głosiły obiecanki-cacanki producenta. Do tego był niewydajny. Dołączona do pudru gąbeczka nie była taka tragiczna, jak często czytam na blogach, a brak lusterka też jakoś szczególnie mi nie przeszkadzał. Nie wiem czy kupię ponownie.
13. Długotrwała maskara wodoodporna Miss SportyXXLong (001 black): Nie pamiętam, kiedy dokładnie ją kupiłam, ale minął jej termin ważności. Wyrzucam ją nawet nie z powodu przeterminowania, ale konsystencji. Ta maskara cały czas była mokra i za każdym razem odbijała mi się na górnej powiece! Nie dawała spektakularnego efektu, jedynie wydłużała rzęsy, a to dla mnie za mało. Dodatkowo, trudno było ją zmyć. Moja cierpliwość się skończyła, kiedy któregoś razu podrażniła mi oczy. Nie kupię ponownie.
14. Krem nawilżający Corine de Farme [próbka]: Pomimo, że była to próbka, kremik bardzo przypadł mi do gustu. Miał fajną konsystencję, taką żelowo-kremową :P Nie podrażnił mnie, a przede wszystkim pięknie pachniał! Szkoda, że ze strony producenta nie można dowiedzieć się niczego o dostępności i cenie ich produktów:/ Byłabym chętna na pełnowymiarowe opakowanie.
15. Wygładzająco-nawilżające mleczko do ciała La Roche-Posay Iso-Urea [próbka]: Nie mogę napisać więcej niż to, że miało nieprzyjemny zapach, ale za to przyjemną w dotyku konsystencję i szybko się wchłaniało. Nie mam zdania co do działania, a ze względu na cenę nie skuszę się na pełnowymiarowe opakowanie.


Znacie te produkty? Co o nich sądzicie?;)

niedziela, 23 lutego 2014

Blogowe zmiany

Znowu powracam. Znowu po miesięcznej przerwie, ale tym razem nieplanowanej. Na początku ogarniałam swoje prywatne sprawy, a jak już znalazłam czas na pisanie, to laptop mi zastrajkował. Pamiętam jak w tym okresie dużo osób z blogosfery pisało o swoich komputerowych problemach i cieszyłam się, że mój lapek „stary, ale jary” jeszcze chodzi. No i wykrakałam… wylądował w serwisie, a ja musiałam sprowadzać niezbędną część do jego funkcjonowania. To wszystko trwało długo, a ja żyłam jak bez ręki. Na szczęście, miałam dostęp do neta w komórce, więc regularnie zaglądałam na swojego bloga (na Wasze też), ale nie odpisywałam na komentarze ani nie pisałam nowych postów, bo wiecie jak to jest z pisaniem na telefonie… nie chciałam robić nic na łapu-capu. Przepraszam, że tyle czasu mnie nie było, ale tym razem to złośliwość rzeczy martwych.

W czasie mojej nieobecności przemyślałam sobie parę spraw związanych z blogiem i chcę wprowadzić na nim pewne zmiany:
                                                                                    
Garbage:
1) Postanowiłam zamienić jego nazwę na popularne „Denko”. Wcześniej zużywałam kosmetyki regularnie, nie otwierałam kilku produktów tego samego typu w jednym czasie, więc słowo „Garbage” wydawało mi się być bardziej adekwatne. Patrząc jednak na moje kosmetyczne zapasy i upływające daty ważności, czuję się zmuszona do używania większej ilości kosmetyków w jednym czasie, aby wydane pieniądze nie poszły w błoto. Żałuję tej, niby zwykłej, zmiany nazwy, bo czułam, że jest tylko moja (nie widziałam jej na innych blogach), ale idea się zmieniła, więc i słowotwórcza zmiana musi nastąpić.
2) Jak już wcześniej zapowiadałam, Garbage (teraz Denko) będzie pojawiał się co dwa miesiące. Tak naprawdę to od niego zaczyna się cała rewolucja. Dlaczego? Od dawna czułam, że Garbage strasznie mnie ogranicza. No bo jak tu regularnie pisać recenzje, kiedy inne, ważniejsze, sprawy ma się na głowie, a miesiąc ma tylko 30 dni? Nie wyrabiałam się z dodawaniem recenzji na bieżąco, więc często przy opisywaniu jakiegoś kosmetyku w Garbagu pisałam „recenzja pojawi się wkrótce”. Czułam się wtedy niekomfortowo, bo przecież nie o to chodzi, żeby tylko pokazać, co się zużyło (choć niektórzy tak robią). Sama narzuciłam sobie termin, iż co miesiąc ma się pojawić Garbage, choćbym nie napisała w danym miesiącu żadnej recenzji. Chciałam zachować regularność. Czułam się cały czas pod presją, co często skutkowało niechęcią do prowadzenia bloga w ogóle. Powiedziałam sobie w końcu „dość!”, bo blogowanie ma być dla mnie przyjemnością a nie obowiązkiem! Mam nadzieję, że dwa miesiące będą stanowić dla mnie optymalny czas na wyrabianie się z bieżącymi recenzjami, a przy okazji zmobilizuje mnie do regularności w zużywaniu.
3) Obecnie w szafie zalegają mi trzy Garbage i naprawdę już dosyć mam tych pustych opakowań. Po tak długim czasie nawet nie pamiętam dokładnego działania czy zapachu kosmetyku, dlatego ciężko byłoby mi go rzetelnie zrecenzować. Postanowiłam zatem zedytować wszystkie dotychczasowe Garbage i przy opisie kosmetyków, które planowałam zrecenzować („recenzja wkrótce”), ale wiem, że do tego nie dojdzie, zrobię dopisek „edit:” i w 2-3 zdaniach, czyli tradycyjnie, napiszę swoją opinię.
4) Będę starała się dodawać posty denkowe od razu po zakończeniu dwóch miesięcy, czyli na początku nowego miesiąca (najbliższe denko to początek marca). Dotychczas pisałam Garbage różnie: na początku, w środku lub pod koniec miesiąca. Teraz chcę, żeby było to regularne.

Newsy:
1) Tutaj też nastąpi zmiana nazwy na „Zakupy”. Etykietą „Newsy” oznaczałam różne kwestie: zakupy, paczki, sprawy techniczne, dlatego chcę, żeby od teraz wszystko było jednoznaczne.
2) Post zakupowy nadal będzie pojawiał się co miesiąc (pod jego koniec lub na początku kolejnego). Jeżeli w danym miesiącu niczego nie kupię (wątpię, żeby do tego w ogóle doszło :P), to post zakupowy się nie pojawi.
3) Przy okazji, mam do Was pytanie: wolicie, żebym podawała cenę danego kosmetyku w poście zakupowym czy tak jak było do tej pory - dopiero w recenzji danego produktu? A może tu i tu?

Minimalizm zakupowy:
1) Tę zasadę wprowadziłam już na początku roku. Nie chcę kupować tylu kosmetyków, co wcześniej, bo potem nie jestem w stanie ich zużyć przed końcem ważności. Co ważniejsze, muszę zacząć oszczędzać i to naprawdę, bo w tym roku szykują się dla mnie duże zmiany życiowe. Ogarnęłam się i przeszła mi ochota na posiadanie wszystkiego, co pojawia się w blogosferze. Ogólnie moje zakupy mają wyglądać tak, jak podczas „kosmetycznego bana”, który raz na jakiś czas sobie wprowadzałam, czyli kupować tylko niezbędne kosmetyki i tylko wtedy, gdy skończą mi się ich poprzednicy. Wiem, że będzie ciężko, ale postaram się, żeby mi się udało :D

Jeszcze kilka informacji…
  • Powyższe zmiany chcę wprowadzić od marca. Mam nadzieję, że uda mi się do nich stosować, ale wiem, że będzie wymagało to ode mnie dużej mobilizacji. Nie chcę jednak aż tak sztywno trzymać się terminów czy ogólnych postanowień – jak mi coś nie wyjdzie, to trudno, nie chcę znowu czuć się „pod presją” i to własną. 
  • Być może zauważyłyście, że zdążyłam dodać jeszcze dwa zaległe posty o grudniowych zużyciach i nowościach. Dodałam je ze wsteczną datą, bo chciałam już zamknąć rok 2013 pod tym względem.
  • Na wszelkie zaległe komentarze postaram się odpowiedzieć w ciągu tygodnia.
  • Chcę, żeby mój blog był miejscem, do którego chętnie będziecie zaglądać. Nie z przymusu komentowania, ale dla własnej przyjemności. Postaram się zatem pisać regularnie, ale nie mogę Wam, niestety, tego obiecać.
  • W przyszłości planuję zmianę nagłówka i szablonu, bo jest tu „za biednie”, ale niestety nie znam się na html’u i wątpię, że samodzielnie coś zdziałam. Ta zmiana, oprócz umiejętności, wymaga dużo czasu, cierpliwości i chęci (w ostateczności – również finansów), dlatego nie potrafię określić terminu jej wprowadzenia. Cóż, jeśli pojawi się nowy szablon, na pewno to zauważycie, a na razie musi być tak, jak było…

Ps. Dla niektórych z Was ten post był pewnie nudny jak flaki z olejem, ale musiałam i chciałam poinformować Was o niektórych sprawach. W końcu to mój blog, a Wy jesteście jego czytelnikami:)