sobota, 26 stycznia 2013

Koktajlowo-owocowy rytm Adidasa

Miałam chrapkę na zapach Adidasa, odkąd powąchałam w sklepie testery atomizerów. Widziałam chyba trzy rodzaje: różowy, zielony i niebieski (?). Najbardziej spodobał mi się ten pierwszy. Postanowiłam, że jak skończą mi się obecne perfumy, to go sobie kupię. Długo nie musiałam czekać, bo choć inne zapachy mam nadal, to pod choinką znalazłam Adidas Fruity Rhythm;) 
No dobra, muszę się wytłumaczyć... Tak naprawdę, to sama kupiłam te perfumy :P Moim zadaniem było jedynie przywiezienie ich do domu :P Moja mama zapytała mnie któregoś razu, jaki prezent chciałabym dostać. Miałam się zastanowić, ale już na drugi dzień widziałam w sklepie dwa rodzaje zestawów: 


Od razu zadzwoniłam do "Mikołaja" i po ustaleniu szczegółów, zakupiłam zestaw nr 2: woda toaletowa + żel pod prysznic :P Nie chciałam kupować atomizera ze względu na jego ogólną krótką trwałość, więc pomyślałam, że woda toaletowa będzie lepszym rozwiązaniem. Czy aby na pewno? Hmm...


Opakowanie: Perfumy znajdowały się w małym, prostokątnym, tekturowym pudełeczku.

Flakonik: Jest naprawdę bardzo mały, dzięki czemu nie zajmie dużo miejsca w torebce. Posiada różową zakrętkę, którą niestety bardzo ciężko się zdejmuje. Sam flakonik jest niebanalny, ale poręczny. Wydawałoby się, że jest płaski, jednak kształtem przypomina mi trójkąt, składający się z trzech pasków - logo Adidasa. Jest też przezroczysty, oprócz napisów i dna, które są różowe. Woda również ma różowy odcień, mimo iż na białym tle kartki zupełnie jej nie widać, a jeszcze zostało mi jej trochę


Dozownik: Posiada minimalny otworek, przez co woda toaletowa nie wypryskuje się w dużych ilościach. 


Zapach: Delikatny, owocowo-kwiatowy. Szczegółowych informacji zasięgnęłam ze stron internetowych, które nie były jednoznaczne. Wydaje mi się, że posiadam nową wersję tej linii zapachowej, różniącej się nie tylko efektem wizualnym, ale głównie zapachowym! 
Zatem: nuta głowy - koktajl owocowy z malinami, czarną porzeczką i kiwi; nuta serca - fiołek alpejski, frezja, hiacynt wodny; nuta bazy - koktajl drzewny, bób tonka, tytoń.
Po miesiącu używania, nie wiem czym mnie urzekł. Jest ładny, słodki, ale teraz wydaje się być przeciętny. Gdyby ktoś podstawił mi pod nos kilka podobnych zapachów, prawdopodobnie nie odróżniłabym Adidasa.

Trwałość: No właśnie. Fruity Rhythm nie byłby w sumie taki zły, gdyby nie to, że utrzymuje się na skórze nie dłużej jak godzinę! :O Naprawdę! Mocno się zdziwiłam, a tym samym rozczarowałam! Czemu więc nazwali to wodą toaletową??? Aż nie chcę myśleć, jak długo pachnie ten zapach w wersji atomizera...

Wydajność: Bardzo, ale to bardzo mała! Przez to, o czym napisałam wyżej, jestem zmuszona psikać się wodą kilka razy w ciągu dnia. Oczywiście oznacza to, że pojemność znika w zastraszającym tempie. Przeraziłam się, gdy pewnego razu postanowiłam popsikać się dłużej, aby być może uzyskać intensywniejszy efekt. Intensywności nie było, za to w jednej chwili ubyło ok. 1/6 zawartości! Od tamtej pory, oszczędzam ją, jak tylko mogę.

Dostępność: Rossmann, Tesco, Real.
Pojemność: 30 ml
Cena: niska, często można natknąć się na promocje. Za wodę w zestawie z żelem (jak widać na drugim zdjęciu) zapłaciłam 39,99 zł.

sobota, 19 stycznia 2013

Rzeczywista nagroda :P

W środowe południe obudziło mnie walenie do drzwi. Normalnie nie uniosłabym nawet powieki, ale pomyślałam sobie, że osobą, którą chciałam zamordować za pobudkę, może okazać się listonosz. Nie myliłam się. Trzy dni wcześniej zrealizowałam kod rabatowy, o którym pisałam tutaj. Długo zastanawiałam się co sobie zamówić w Lawendowej Mydlarni. Rozważałam pomiędzy mydełkiem o zapachu trawy cytrynowej a arganowym żelem pod prysznic. Mydełko niestety zostało wykupione, a co do żelu miałam wątpliwości. Z pomocą w wyborze przyszła mi zakładka "nowości". 


Jesteście ciekawe co było w środku? Słusznie :D


Zamówiłam sobie...


PRZEŚLICZNY KOMINEK!!! :) W końcu mam własny :D Z tyłu prezentuje się tak:


Normalnie kosztowałby mnie 14,90 zł, ale dzięki rabatowi zapłaciłam 11,92 zł. Dobra, może nie była to super obniżka, ale wysyłkę miałam darmową:) Z najtańszą wysyłką zapłaciłabym dwa razy więcej. Kominek będzie świetnie pasował do mojego rodzinnego domu, w którym pełno jest gałązek lawendy. Postawię go sobie w pokoju, idealnie wkomponuje się w kolor ścian;) 

Dodatkowo znalazłam w paczce trzy próbki kosmetyków do twarzy:

Są to próbki mleczka i toniku oczyszczającego oraz fluidu. Uważam, że to miły gest ze strony firmy:) Sam kontakt mailowy był uprzejmy, a paczka została wysłana błyskawicznie! Szczerze mogę polecić Wam Lawendową Mydlarnię!:) Nie, warunkiem otrzymania paczki nie była reklama. Piszę o tym z własnej woli :D 
Czy polecam sam kominek? To się okaże. Nie posiadam na razie żadnego olejku, ale teraz bez wyrzutów sumienia mogę rozglądać się za Yankee Candle :D

sobota, 12 stycznia 2013

Tropikalny orangutan

Kolejny post miał być zupełnie o czymś innym, ale skoro tak prawie jednogłośnie byłyście ciekawe recenzji masła, to proszę;) Jednak już na wstępie ostudzę Wasz zapał - nie spodziewajcie się cudów :P

Już od dawna rozmyślałam nad zakupem masła do ciała. Chodziło za mną, chodziło, aż przyszło wraz z rossmannowymi promocjami. Spośród objętych promocją Perfecty i Farmony zdecydowałam się na te drugie. Miałam do wyboru trzy wersje masła: Mango & Brzoskwinia, Karmel & Cynamon oraz Liczi & Rambutan. Z racji tego, że zauważyłam coś różowego, od razu sięgnęłam po pomarańczowe. Po chwili zastanowienia odłożyłam je jednak z powrotem, gdyż skojarzyło mi się z jedynym masłem, jakim miałam do tej pory do czynienia - mango od Eveline. Stąd, chciałam spróbować innego zapachu. Takim sposobem w moim koszyku wylądował karmel. Znam peeling do ciała w tej wersji, więc wiedziałam, że zapachem to ja na pewno się nie rozczaruję. Ale tak łaziłam po tym Rossie, łaziłam, aż zobaczyłam, że mimo promocji, ta wersja masła jest akurat najdroższa, a obniżona cena niewiele różniła się od standardowej. Pomyślałam jednak, że jak będę miała na nie ochotę, to i tak je sobie kupię. Opcje powoli się kończyły, więc zaczęłam baczniej przyglądać się różowemu pudełeczku. Strasznie spodobał mi się tropikalny design na naklejce zamieszczonej na nakrętce, a że w głowie akurat uaktywniło mi się "Jesteś jak Katrina tropikalna", więc ostatecznie kupiłam masło Tutti Frutti o wdzięcznej nazwie "Liczi & Rambutan", cokolwiek miało to znaczyć :P 


Opakowanie: kusi wizualnie od samego początku. Masło zamknięte jest w małym, okrągłym, plastikowym pudełeczku. Jest ono przezroczyste, więc od razu widzimy kolor zawartości. Zakrętkę bardzo łatwo się odkręca. Z wykorzystaniem całej zawartości też nie będziemy mieli problemu, gdyż dno jest płaskie. Na etykiecie możemy przeczytać "Tropikalne szaleństwo, które wyzwala zmysły" i to ostatecznie zdecydowało o jego zakupie;)

Wspomniany tropikalny design
Kolor: na moje nieszczęście różowy.

Zapach: tego obawiałam się najbardziej. Ciekawość niestety zwyciężyła. Odkręciłam zakrętkę, ale moim oczom ukazała się przeszkoda uniemożliwiająca mi poniuchanie:


Sreberko. No tak, można było się tego spodziewać, jednak mój nos był zawiedziony :P No i niestety nie zmienił nastawienia, gdy dotarłam już do domu, wykąpałam się i postanowiłam po raz pierwszy odwinąć "przeszkodę"... Gdy tylko powąchałam masło, odrzuciło mnie do tyłu na pół metra i powiedziałam sobie "ooo nie, my to się nie zaprzyjaźnimy!" :| Owszem, zapach jest bardzo ładny, faktycznie egzotyczny, ale jego intensywność niemalże zwaliła mnie z nóg. Wiedziałam, że to może świadczyć jedynie o naszprycowaniu masła samą chemią :/ Już wtedy pożałowałam, że wyciągnęłam z koszyka karmel :( Zapach jest na tyle intensywny, że czuć go w całej łazience. Co ważne - przez kilka godzin utrzymuje się na skórze! Na ubraniach, niestety, nawet i kilkanaście, dlatego jeśli mogę Wam coś doradzić, to nie używajcie tego masła rano, gdy za chwilę zakładacie na siebie czyste ubranie, bo przesiąknie całkowicie! Już lepiej, żeby pachniały "tylko" piżamy...
Ciężko jest określić, jaki jest to zapach. Jedynie mogę zawierzyć etykiecie, że tak właśnie pachnie liczi i rambutan, powtarzam, cokolwiek miałoby to być :P Ale moja wiedza od tamtej pory troszkę się poszerzyła, gdy ku mojemu zaskoczeniu w kuchni zobaczyłam u współlokatorki takie dziwolągi:


Tak, moje Drogie, liczi jednak istnieje :P Nie wiem jak to się je, jak smakuje i jak pachnie (nie dało się wyczuć przez skorupę), ale przynajmniej wiem jak wygląda :P Orangutan Rambutan nadal pozostaje dla mnie nieodkrytą tajemnicą (bynajmniej "na żywo") :P
Jednak z perspektywy czasu (a używam tego masła codziennie po wieczornej kąpieli od dokładnie miesiąca, odliczając tydzień przerwy świątecznej, gdy nie zabierałam go ze sobą) mogę Wam powiedzieć, że zapach przestał mi nawet przeszkadzać, mój nos chyba się już do niego przyzwyczaił, a piżamy co tydzień wędrują na ploty do pralki;)

Konsystencja: tu był kolejny zonk. Negatywny. I w tym przypadku, mimo upływu czasu, nie zmienię zdania! Cały czas byłam święcie przekonana, że wszystkie masła mają taką samą konsystencję, jak wspomniane masło z Eveline albo chociaż podobną. Tamto mango było akurat rzadkie i przyjemne przy aplikacji. Po zdjęciu sreberka moim oczom ukazało się:


No masło. Bo co niby innego miało się ukazać? Paradoksalnie, konsystencji prawdziwie przypominającej kuchenne masło zupełnie się nie spodziewałam! Zabrzmiało, jakbym nie wiadomo, ile tych maseł zużyła, a do swojego jednorazowego doświadczenia może lepiej nie przyznawać się za głośno :P Cóż, masło, jak to masło, jest zbite, gęste i ciężkie w rozprowadzaniu, a tego nie cierpię :/ 
Myślałam, ze najgorsze jest to, że mając długie paznokcie, cała zawartość skrupulatnie się pod nie dostaje. Potem za każdym razem muszę czyścić je szczoteczką, bo sama woda zawartości nie zmyje. 
Następnie, myślałam, że gorzej być już nie może, gdy okazało się, że masło pozostawia po sobie różowy film :/ Najlepiej widać to na płatkach kosmetycznych... dlatego radzę Wam, żebyście po użyciu masła od razu umyły ręce, bo inaczej wszystko będziecie miały wytłuszczone i to na różowo... 
Najgorsze było jednak wciąż dopiero przede mną... Bo niby masło na skórze wygląda tak:


Ale, jeśli się dobrze przyjrzycie, w zawartości można jednak zobaczyć czarną kropeczkę. W pudełku jest ich całe mnóstwo! A z etykiety możemy się dowiedzieć, że są to "czarne drobinki", które "masują ciało". Bliżej prezentują się tak: 


Choć są to ziarenka, to nie są one, na szczęście, wyczuwalne w dotyku. Kupiłam w końcu masło, a nie peeling! Właściwości masujących jakoś nie zauważyłam i nie przejmowałabym się tymi kropkami, gdyby nie taki fakt: 


Po rozsmarowaniu masła i "kropeczek" na skórze pozostają nam czarne ślady! I tym sposobem zamiast masy dodatkowych piegów mamy na ciele kilkucentymetrowe krechy, przypominające (dosłownie) sadzę. Co prawda, na powyższym zdjęciu są to małe śladziki, bo jak na złość przy swatchu nie chciały się bardziej rozmazać :P Rzeczywistość normalnego używania jest jednak bardziej brutalna...

Działanie: Przynajmniej tu się nie zawiodłam. Masło naprawdę nawilża i odżywia skórę. Po miesiącu używania produktu na całym ciele nie zauważyłam, żeby jakaś jego część pozostawała sucha, co jest dla mnie największym plusem. Dodatkowo, skóra stała się wygładzona. Zaletą, jak i zaskoczeniem, jest również to, że pomimo tak chemicznego składu nie wystąpiły u mnie żadne podrażnienia!

Wydajność: za mała. Ale jeżeli smaruje się całe ciało, to nie ma się czemu dziwić, że takie pudełeczko nie wystarczy na długo.

Podsumowując:
+ zgrabne, przezroczyste opakowanie
+ ciekawy design
+ nawilżenie i pielęgnacja skóry
+ szybkie wchłanianie
- intensywność zapachu, który utrzymuje się też na ubraniach
- kolor (jak dla mnie :P)
- zbita, gęsta, "maślana" konsystencja zachodząca pod paznokcie
- pozostawianie tłustego, różowego filmu
- rozmazujące się drobinki
- cena (nawet obniżona)

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 250 ml
Cena: 9,99 zł (w promocji)

wtorek, 8 stycznia 2013

Grudniowe Newsy

Obawiałam się, że w grudniu mój portfel zrobi się jeszcze chudszy. No i zrobił się, ale z powodu pewnych zawirowań bankowo-finansowych. Całe szczęście, że nie z racji uzależnienia od kosmetyków (cii... oficjalnie nie dopuszczam tego faktu do świadomości, bo jeszcze 3 miesiące temu wystarczało mi do szczęścia raptem kilka produktów). W każdym razie z zakupami musiałam przystopować i zaopatrzyłam się jedynie w to, co mi się kończyło (no dobra, poza trzema rzeczami :P):


Kategoryzacja jest następująca (znowu przewaga różu, ech...):

Higiena intymna:
łagodzące mydło do higieny intymnej (szałwia) Green Pharmacy
wkładki higieniczne Femina Secret

 Dłonie: 
kremowe mydło do rąk (róża & mleko) Luksja
zimowy krem do rąk regenerujący (żurawina + miód + imbir) Cztery Pory Roku

Paszki:
antyperspirant Dove go fresh
antyperspirant Fa Pink Passion
maszynki do golenia

Ciało:
masło do ciała (liczi & rambutan) Tutti Frutti

Oczy:
żelowa kredka do oczu (czarna) Avon Super Shock

Jestem w tracie używania prawie wszystkich produktów, więc niedługo powinny pojawiać się ich recenzje. Zachęcam do przyszłej lektury!:) W grudniu do Newsów dołączyły jeszcze kosmetyczne choinkowe prezenty, które możecie obejrzeć tutajjeśli jeszcze nie widziałyście;)

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Grudniowy Garbage

Przeglądając denkowe posty co poniektórych blogerek, moja radość z każdego zużytego opakowania zmalała. Ja nie wiem jak one to robią, że wykańczają aż tyle kosmetyków. Używają ich kilka razy dziennie, czy jak? :P

W grudniu udało mi się wrzucić do garbagu "tylko" poniższe produkty: 



1. Żel do higieny intymnej Intimea:



Kolejne zużyte opakowanie, nie wiem już które, bo nigdy ich nie liczyłam. Recenzja tutaj. Bardzo chwalę sobie ten żel. Na pewno kupię ponownie, chociaż trochę mi się już znudził i teraz zaopatrzyłam się w coś innego.









2. Odżywka do włosów Schauma Krem i Olejek:


Włosowe odkrycie roku! Genialna odżywka! Włosy były miękkie i łatwo się rozczesywały, a końcówki faktycznie przestały się rozdwajać! No i ten odurzający, orientalny zapach... ubóstwiam go! Niestety była za mało wydajna:( Co nie zmienia faktu, że na pewno kupię ją ponownie. Recenzja tutaj.








3. Żel pod prysznic Kult Mandarine & Grapefruit:



Fajny żel o przyjemnym zapachu za śmieszne pieniądze. Jego mała ilość wystarczała na wytworzenie się dużej ilości piany, dzięki czemu był bardzo wydajny. Chyba mnie lekko podrażniał. Nie mam pewności czy to jego wina, dlatego eksperymentalnie kupię ponownie. Recenzja tutaj.








4. Żel do higieny rąk Akumina:

Jakież to ciekawe próbki można odnaleźć w swojej szafie, do których rzadko się zagląda :D Cel: zobaczenie co to w ogóle jest + zdenkowanie. Żel przydatny w miejscach, w których nie ma dostępu do wody i mydła (czyt. pociąg chociażby :P). Miałam wrażenie, że zadziałał szybciej niż w 15 sekund (jak zapewnia napis na opakowaniu), ale uczucie poklejonych rąk niestety trwało dłużej. W dodatku miał eliminować "nieprzyjemny zapach rąk", a moim zdaniem taki właśnie zapach miało się po jego zastosowaniu, choć bardziej pasowałoby tu określenie obrzydliwy klozetowy smród. Jeśli ktoś lubi zapach środków dezynfekujących podłogi czy urządzenia sanitarne to proszę bardzo, ale ja na pewno więcej nie użyję tego produktu! Chwała, że nie był on pełnowymiarowy! :P

Pojemność: 2 ml


5. Antyperspirant Nivea Energy Fresh:


Moja ukochana trawa cytrynowa zużyła się po raz n-ty. Teraz dla urozmaicenia mam aż 3 inne antyperspiranty, ale i tak wiem, że na pewno kupię go ponownie, bo jest moim numerem 1 wśród produktów pod paszki! Recenzja tutaj.









6. Kremowe mydło w płynie Cien pomarańcza & biała herbata:

Miałam poświęcić mu osobną notkę, ale od razu po zakupie zaczęłam go używać i jakoś tak głupio było mi robić zdjęcia resztek :P W każdym razie mało się pieniło, ale przynajmniej nie pozostawiało efektu poklejonych rąk, z czym miałam ostatnio problem przy innych mydłach. Przyjemny pomarańczowy kolorek, ale samej pomarańczy tam nie czułam - prędzej zapach herbaty z plastrem cytryny;) Z tego też względu nie kupię go ponownie, bo nie lubię takiej herbaty (oczywiście mydła nie piłam :P), ale może wypróbuję inną wersję zapachową, bo w swojej pseudo kremowej konsystencji nie było aż takie złe. 

Dostępność: Lidl
Pojemność: 500 ml
Cena: 3,99 zł


7. Krem Vichy Nutriextra:

Chwalmy niebiosa! Zdenkowałam go! :D A cóż za katorgi przeżywał mój nos... Dla niewtajemniczonych recenzja tutaj. Dokonałam nawet heroicznego czynu i przecięłam opakowanie pod koniec użytkowania, żeby wydobyć z niego wszystko :D Zapytacie pewnie po kiego grzyba męczyłam się z nim i zwyczajnie go nie wywaliłam. A no właśnie dlatego, że "w tym domu nic się nie może zmarnować" :P Nie lubię wyrzucać kosmetyków, zwłaszcza, gdy dostaję je od kogoś. Gdyby nie ten paskudny zapach to byłby chyba moim ulubionym kremem... W każdym razie mówię mu never again!






8. Mleczko Vichy Nutriextra:

O zgrozo, znalazłam we wspomnianej już szafie kolejny Nutriextra! Domyślcie się, jaką musiałam mieć wtedy minę :P Jeszcze żadnego kosmetyku nie denkowałam tak błyskawicznie :D Próbka zamieszkiwała moją szafę z tego względu, że na opakowaniu zamieszczony był napis "fluid", przez co myślałam, że jest to podkład do twarzy hahaha :D Po przeżyciach z kremem chciałabym, żeby okazał się być tylko fluidem. Niestety, rozcinając próbkę, od razu ujrzałam biały kolor. Dla sprawdzenia mojej wyrobionej opinii powąchałam zawartość. Dalej ten sam smrodek, choć mniej intensywny. Jeszcze w tym samym dniu po kąpieli zużyłam mleczko. No i tutaj zaskoczka. Konsystencja o wiele przyjemniejsza i delikatniejsza niż w kremie. Ok, wydaje się normalne, ale zonk był przy zapachu... bo jak już się posmarowałam to zapach tak jakby przestał mi przeszkadzać. Nie mówię, że zupełnie, ale tak jakby nawet mi się spodobał (nie wierzę, że to piszę! :P). Co by nie było, wolę pozostać jednak przy negatywnej opinii na temat zapachu Nutriextra, pod jaką postacią by nie był :P I z pewnością również mówię żegnam!

Pojemność: 7 ml


Macie/miałyście coś z w/w? Polecacie jakieś zamienniki?;)

Ps. Z poprzednich odpowiedzi pod notką o Liebster Award wyszło, że nie tylko ja jestem śpiochem, pizzożercą i laptopo-blogowym maniakiem! Uff...;)

sobota, 5 stycznia 2013

Liebster Award

Niespodziewanie mój blog został nominowany do nagrody Liebster Award. Słyszałam jedynie o nagrodzie Liebster Blog (tutaj moje odpowiedzi), stąd moje zdziwienie, że istnieje jeszcze coś innego. Prawdopodobnie jest to ta sama nagroda, różniąca się jedynie nazwą i logiem. W każdym bądź razie, w ciągu niespełna tygodnia dwie blogerki postanowiły mnie wyróżnić, za co im serdecznie dziękuję:):*


Najpierw odpowiedzi na pytania od Justyny B.:

1. Jak spędzasz czas wolny?
Najczęściej (niestety) przed laptopem...

2. Co mogłabyś wcinać bez opamiętania?
Ciastka zbożowe oblane mleczną czekoladą.

3. Czytasz książki? Jakie?
W tej chwili czytam (niestety) jedynie książki akademickie. Najczęściej nadrabiam na wakacjach, czytając książki lekkie, przyjemne i z humorem o perypetiach głównych bohaterek.

4. Ulubiony kosmetyk?
Perfumy.

5. Nigdy nie rozstajesz się z...?
Marzeniami;)

6. Ile czasu spędzasz na blogu?
Zdecydowanie za dużo:/ Oczywiście uwielbiam blogować, ale od pierwszych dni zdążyłam się już tak bardzo uzależnić, że spędzam tu prawie każdą wolną chwilę, siedzę do późnych godzin (co doskonale widać po godzinie dodawania postów;]), a potem nie mogę dobudzić się na zajęcia :P

7. Największe marzenie?
Nie ukrywam, że nad tym pytaniem zastanawiam się od kilkunastu minut. Mam wiele marzeń, ale największym jest chyba po prostu być szczęśliwą we wszystkich aspektach życia;)

8. Lubisz spać?
Ba! Kocham :D

9. Czego nienawidzisz robić?
Wycierać mokrych naczyń :P 

10. Prezenty - wolisz dawać czy dostawać? Co sprawia Ci większą radość?
Oczywiście, że wolę dawać prezenty, a największą radość sprawia mi szczery uśmiech osoby obdarowanej:)

11. Wierzysz w zjawiska paranormalne?
Nie, aczkolwiek bardzo interesuje mnie tematyka jasnowidzenia.



A teraz odpowiedzi na pytania od Izy Michalskiej:

1. Ulubiony podkład to...?
Nie używam;)

2. Najgorszy kosmetyk jaki posiadasz/posiadałaś?
Mleczko do demakijażu firmy Eva - strasznie szczypało i podrażniało oczy:/

3. Ulubiona piosenka 2012 roku?
Mam ich mnóstwo, ale ostatnio na okrągło słucham "Blue jeans" Lany Del Rey <3

4. Najlepszy film?
"Requiem dla snu".

5. Ulubiony produkt do pielęgnacji włosów?
Odżywka Schauma Krem i Olejek (recenzja).

6. Najbardziej potrzebna rzecz jaką nosisz w torebce?
Klucze od mieszkania;)

7. Ulubiony twój post?
Ten;)

8. Twoja ulubiona potrawa?
Pizzzzza :D

9. Ukochane miejsce?
Kraków <3

10. Makijaż wpadka to taki...?
Gdy wszystko spływa po twarzy.

11. Chciałabym...?
Wyspać się wreszcie :P


Niestety znowu nie będę nominować innych 11 blogerek, gdyż prawie wszystkie dziewczyny, których blogi obserwuję, posiadają większą ilość obserwatorów od rozumianej w moim mniemaniu "mniejszej liczby".

czwartek, 3 stycznia 2013

(Nie)szczęśliwe rabaty

Niecałe trzy tygodnie temu chwaliłam się (TUTAJ), że wygrałam rozdanie, w którym do zdobycia był bon do wykorzystania w drogerii ezebra.pl. No właśnie - "był". Cieszyłam się jak dziecko, dwa dni zajęło mi wybranie odpowiednich dla mnie produktów i... lipa. Do dnia dzisiejszego nie otrzymałam od przedstawicieli drogerii e-maila z kodem, za pomocą którego mogłabym dokonać zakupu :| Nagrodą miał być bon przedświąteczny, ale teraz nie liczę nawet, że otrzymam go przed jakimikolwiek świętami. Organizatorka konkursu nie jest niczemu winna, bo to sponsor nawalił, ale sprawa jest niefajna :| Zwłaszcza, że była to moja pierwsza wygrana na blogu...

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :P Na miłe rozpoczęcie Nowego Roku zajęłam trzecie miejsce w rozdaniu u Szpinakożercy i wygrałam... rabat 20% na zakupy w Lawendowej Mydlarni :P
http://szpinakozerca.blogspot.com/2013/01/wyniki-swiatecznego-candy-z-lawendowa.html
Tym razem kod przyszedł błyskawicznie, a ja na spokojnie mogę wybrać sobie jakieś cudo:) Mam nadzieję, że pozostałe formalności również przebiegną bezproblemowo;)

wtorek, 1 stycznia 2013

Dziewczyny lubią brąz

Szczęśliwego Nowego Roku 2013! To tak na początek;)

Z natury jestem blondynką (niekoniecznie mentalną :P) i taki kolor włosów miałam od zawsze. Jedyne na co sobie pozwalałam to pasemka, oczywiście koloru blond, aby za bardzo nie namieszać w czuprynie. Jednakże od pewnego czasu chodziła mi po głowie myśl, żeby trochę zaszaleć. Zachciało mi się brązu :D Chyba nie odważyłabym się jeszcze na farbę, dlatego wybrałam szamponetkę. Nie znałam się na firmach, nie wiedziałam, która szamponetka będzie najlepsza, więc za namową koleżanki, kupiłam Delię No.1.
Do tej pory zużyłam bodajże tylko 3 sztuki. Na pierwszy rzut poszedł "jasny brąz". Nie usatysfakcjonował mnie jednak, bo niewiele różnił się od mojego ciemnego blondu. Żeby nie przedobrzyć z "ciemnym brązem", dwa razy wybrałam "brąz 4.0" i jestem bardzo zadowolona:)


Po nałożeniu szamponetki na mokre włosy moja rodzina była przerażona, bo moje włosy wyglądały na czarne. Oczywiście po wysuszeniu okazały się być brązowe;) 
Nałożenie "farby" nie jest skomplikowane, jednak ja zawsze proszę o pomoc drugą osobę (mamę), aby mieć pewność, że kolor jest dobrze i równomiernie rozprowadzony. Do opakowania dołączone są foliowe rękawiczki (zamieszczone w dodatkowym woreczku na zatrzask), żeby nie pobrudzić sobie rąk (wanna, nad którą dochodzi do procesu farbowania, jest w opłakanym stanie :P). Rękawiczki, mimo że wyglądają na jednorazowe, spokojne można zastosować nawet kilka razy, farba spływa po nich i nie pozostawia śladów.


"Brąz 4.0" stosowałam dwa razy. I za tym drugim razem wyszedł mi chyba jeszcze ciemniejszy. Myślę, że stało się tak, ponieważ za pierwszym razem miałam jeszcze pasemkowe blond odrosty. Za drugim razem pozbyłam się już blond końcówek, więc włosy miały jednolity kolor jeszcze przed farbowaniem. 

W każdym razie, kolor moich włosów prezentował się następująco:

Przed farbowaniem

Po farbowaniu

Wiem, że na tych zdjęciach nie widać wielkiego efektu, ale nie mam ani odpowiedniego aparatu, ani dobrego oświetlenia w mieszkaniu:/ Powyższe zdjęcia były robione z lampą, jednak "na żywo" włosy naprawdę są bardzo ciemne! Musicie uwierzyć mi na słowo;) 

Zdjęcie bez lampy (po farbowaniu)
Minusem tej szamponetki (jak pewnie wszystkich innych) jest to, że ciężko domyć zacieki z twarzy. Co prawda, po aplikacji szamponetki dodatkowo zakładam foliowy czepek kąpielowy na głowę, ale nawet spod niego farba wycieka strużkami.  Problem jest też z ręcznikiem przy pierwszych dwóch, trzech myciach. Radzę wycierać włosy ciemnym ręcznikiem, a nie białym tak jak ja :D  
Na opakowaniu jest napisane, że szamponetka starcza na 4-6 myć. U mnie utrzymuje się tak do max 8 (przy myciu głowy 2 razy w tygodniu), czyli starcza mi na jakiś miesiąc. Szkoda, że tak krótko, jednak nie ma się co dziwić, w końcu to tylko szamponetka... Dlatego coraz poważniej zastanawiam się nad zafarbowaniem się u fryzjera. Myślę, że nie mam co sama eksperymentować z kolorami, bo fryzjer lepiej będzie się na tył znał i dobrze doradzi. Odstrasza mnie jednak częstotliwość wizyt w salonie fryzjerskim oraz koszty. Szamponetka kosztuje grosze. Temat farbowania pozostanie jeszcze u mnie do przemyślenia;) 

A Wy farbujecie włosy same czy u fryzjera? Stosujecie szamponetki? Z jakiej firmy polecacie szamponetki/ farby w odcieniach brązu do samodzielnego zastosowania?:) 

Dostępność: Rossmann
Pojemność: 40 ml
Cena: 3,99 zł